Nie jestem entuzjastką Halloween. Za moją niechęcią do święta z anglosaskim rodowodem nie czai się żadna ideologia, ni przekonanie o wyższości tradycji chrześcijańskich, nie jest to też wyraz niezgody na implementowanie na nasz grunt obcych kulturowo obrzędów. Wzdragam się na Halloween z powodów czysto estetycznych – nie lubię brzydoty. A ta jest wszechobecna w artefaktach charakterystycznych dla 31 października, kiedy moje poczucie estetyki rani szkaradność masek, gdy straszą żądne krwi potwory, a na wietrze
trupie szaty szeleszczą złowieszczo.
Widząc jednak ile radości cała ta maskarada sprawia dzieciakom, moja naturalna tęsknota do piękna ustępuje klimatowi zabawy. I choć nadal nie lubię uśmiechu bezzębnej dyni, poddaję się i taszczę do domu torby słodyczy. Po to tylko, by ochoczo zanurzyć w nich ręce, gdy usłyszę dzwonek do drzwi i chóralną groźbę: „Cukierek, albo psikus”! Prawdę mówiąc, czasem korci mnie, by sprawdzić, co oznaczałby ów „psikus”, ale wolę trzymać sztamę z dziećmi. Bezcenny jest bowiem widok, jak
wampir wysysa nadzienie pralinki,
albo zombi pałaszuje rajskie mleczko! Może więc nie jest pięknie, ale na pewno wesoło. Gdy tylko to skonstatuję, nieodmiennie nachodzi mnie refleksja: dlaczego polscy przeciwnicy obchodzenia Halloween nie próbują poddać jakiemuś „liftingowi” nasze słowiańskie Dziady? Wszak to też spotkanie z duchami przodków sięgające korzeniami do pogańskich obrzędów. Ale konia z rzędem temu, kto dopatrzy się nawet we współczesnych „dziadowskich” grupach rekonstrukcyjnych cienia uśmiechu i zabawy. Wszyscy „lecą” wieszczem, zatem na najwyższych diapazonach, gdyż u nas obowiązkowo musi być
nieznośnie wzniośle i podniośle.
Czy nasza współczesna cmentarna celebra wywodzi się wprost z niegdysiejszych Dziadów? Zdania są podzielone, ale dyskusja wpisuje się w szerszy kulturowy kontekst rozważań o śmiertelnej – nomen omen – powadze, z jaką w Polsce traktujemy zmarłych. Tymczasem 1 listopada to dzień świąteczny i jego bohaterami są ci, którzy odeszli – bliżsi i dalsi, jednak zawsze tacy, których chcemy zachować w pamięci. Na ogół ich śmierć już opłakaliśmy, pogodziliśmy się, że żyją jedynie we wspomnieniach. A te bywają przecież bardzo różne, na pewno nie tylko malowane czernią i
czarniejsze od czarnej otchłani!
Bo życie ma wiele barw, więc uczciwie by było przywołać te, które towarzyszyły osobom wspominanym 1 listopada, w dniu ich święta – Święta Zmarłych. Taki mam postulat, ale to nie Halloween i nie Dzień Wszystkich Świętych legły u jego podstaw. To było coś w rodzaju imperatywu kategorycznego, z którym zmagam się od minionego piątku, czyli od czasu pożegnania przyjaciółki ze studiów. Osobowości nietuzinkowej, wymykającej się zerojedynkowym ocenom, takiej jaka zadziwia, ale i którą się podziwia. W szarym PRLu końca lat 70-tych musiała zadziwiać, gdy niczym kolorowy egzotyczny ptak, przykuwała spojrzenia oryginalnym strojem i wyjątkową sensualnością. Była też w Niej
immanentna potrzeba wolności
manifestowana dokonywanymi wyborami. Czego nasze koleżeńskie grono serdecznie Jej zazdrościło, podziwiając odwagę bycia inną. Gdy spotkałyśmy się po latach, okazało się, że to Ona, choć bez haseł feministycznych na ustach, jest silną indywidualnością z tytułami naukowymi, rozległymi kontaktami i sporo młodszym przyjacielem. Stanęła przed nami ustawiona finansowo kobieta o artystycznej duszy, czego emanacją były odlotowe kreacje, którymi zamiatała chodniki. Widząc to pomyślałam z rozbawieniem, że
musi być świta, co tren poniesie!
I taki wianuszek przyjaciół zawsze Ją otaczał, komórka dzwoniła bez przerwy, a Ona ze spokojem zamieniała te rozmowy w prywatny „telefon zaufania”. Była empatyczna i pomocna, życzliwa i niekonfliktowa. Pewnie, że miała i swoje wady, ale tą najcięższą stało się odejście w czas przeszły… Odeszła po cichu, „po wielkiemu cichu”, nie chcąc epatować chorobą, ani dzielić się swoim cierpieniem. Wolała zostać zapamiętana jako ten barwny ptak, co potrafię zrozumieć. Gorzej ze zrozumieniem, dlaczego Jej ostatnia droga była niczym
negatyw kolorowych kadrów?
A Ona z życia czerpała pełnymi garściami! Pociągała Ją scena i modowe wybiegi i często bywało, że w Jej życiu granice między teatralnością, a codziennością zacierały się. Zawsze jednak pozostawała intrygująca kreacja i tym razem nie mam na myśli artystycznych ciuchów tworzonych z młodą, uzdolnioną przyjaciółką. Tymczasem na ceremonii pogrzebowej w kościele jedynym, acz wymownym znakiem, że chodzi o nietuzinkową osobowość był portret umieszczony przy urnie. Z artystycznej fotografii zziębniętą garstkę żałobników obdarzała nieco wystudiowanym uśmiechem
Diva, która nie zwykła grywać ogonów.
Tu wprawdzie została obsadzona w roli pierwszoplanowej, tyle, że chyba nie do końca skrojonej na Jej miarę… – Może przesadzam? – skarciłam się w duchu, bo zrazu nie przyszło mi do głowy, że Ona – osoba głęboko wierząca znalazła ukojenie tam, gdzie ja nie potrafiłam dotrzeć. I, paradoksalnie, dopiero ta myśl przyniosła mi pocieszenie.