To nie tak miało być! Wprawdzie nie należę do kibiców poddających się tradycyjnemu „pompowaniu balonika” przez różnej maści sportowych komentatorów przed każdą większą imprezą, jednak i ja po paryskich igrzyskach spodziewałam się więcej. Szczególnie po lekkiej atletyce, która na poprzedniej olimpiadzie przyniosła nam 9 medali, w tym 5 tych najcenniejszych – złotych. Łącznie nasi zawodnicy przywieźli z Tokio 14 medali, co, jak słyszałam zewsząd, było w Paryżu przynajmniej do powtórzenia, bo górę brało obstawianie, że tym razem i 16 krążków jest w naszym zasięgu. Skończyło się na 10, jednak o żadnym końcu nie ma mowy, awantura z powodu kiepskiego startu polskiej reprezentacji dopiero nabiera rumieńców.
Nie mam pojęcia ilu naszych olimpijczyków oblało się rumieńcem wstydu, zażenowania, czy choćby sportowej złości, że coś poszło nie tak, że się nie udało… Nie licząc zapłakanej dominatorki Igi, w rozmowach post factum z rzadka mogliśmy dopatrzeć się śladów takiej postawy. Zgodnie z zasadą: „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” słyszeliśmy za to o bezcennym przetarciu się na prestiżowej imprezie i zbieraniu doświadczeń, o pobitych „życiówkach” i medalowych mirażach w Los Angeles. I nawet jeśli początkowo była wiara w moc, jak u Ewy Swobody, która prezentując filetowe paznokcie, zawadiacko oświadczyła: „ja i bieżnia, to jedno”, kończyło się rozczarowaniem.
Z trudem przychodzi mi przyznać, że najwyraźniej naszym lekkoatletkom i lekkoatletom nie do twarzy w fioletowym, a w takim, niespotykanym dotąd, kolorze był tartan na Stade de France. Z trudem, ja bowiem, niezależnie od metrykalnych „wypada, czy nie wypada”, kocham kolory, również te jaskrawe, jarzeniowe. Ale szczyt mojej skali barwnych preferencji od lat okupuje fiolet i nie zmieni tego nawet fakt, że mój ulubiony kolor stał się tłem totalnej porażki polskiej reprezentacji w lekkiej atletyce. Wyjąwszy Natalię Kaczmarek, która w biegu na 400 m wywalczyła brąz. Jedyny nasz medal, gdy młoty nie latały, albo spadały o 4 cm za blisko, oszczep nie szybował, tyczka nie wynosiła wysoko, a fioletowa bieżnia pozostała obojętna wobec dobranych doń kolorystycznie paznokci.
Pomimo wszystko nie twierdzę, że paryskie igrzyska pozostawiły we mnie tylko złe wrażenie. Kibicowałam siatkarzom, którzy co prawda wystawiali nasze nerwy na ciężkie próby, ale srebrem przegnali klątwę niespełnionych półfinałów. Szczerze podziwiałam tańczącą na wzburzonej wodzie kajakarkę górską – Klaudię Zwolińską, która swoim srebrnym krążkiem otworzyła polskiej ekipie, jak się wydawało, worek z medalami. Z czasem miało się okazać, że był to jedynie mały mieszek… Bez trudu zmieścił się tam więc jedyny nasz złoty medal, po który wspięła się (dosłownie!) Aleksandra Mirosław, ale nieoczekiwanie na podium miała towarzystwo rodaczki – Aleksandry Kałuckiej, brązowej medalistki.
Bo niedosyt niedosytem, ale nie sposób nie zauważyć, że z polskiej perspektywy minione IO są jak rewolucyjna zapowiedź … matriarchatu sportowego! Myślicie, że zwariowałam? I jak to się ma do społecznej akcji, w której znane sportsmenki wskazywały na patriarchalny skansen federacji sportowych w Polsce? Jest ich 69 i w 65 rządzą faceci! Żeby to zrozumieć wystarczy rozróżnić „zasiadanie” od „zasuwania”, to pierwsze jest specjalnością działaczy, którzy świecą światłem odbitym ciężko pracujących na wyniki zawodniczek oraz – bądźmy uczciwi – nierzadko i zawodników. Chociaż akurat nie w Paryżu, gdzie wśród medalistek znalazły się jeszcze szpadzistki, wioślarska czwórka podwójna, zadziorna pięściarka – Julia Szeremeta oraz Iga Świątek. A dosłownie w ostatniej chwili swoje srebro do medalowego mieszka Polski dorzuciła kolarka torowa – Daria Pikulik.
Zatem, gdyby nie siatkarze, panowie wróciliby z Paryża z pustymi rękami! Dacie wiarę? Nie licząc teamu Bartosza Kurka, polscy zawodnicy naprawdę przywieźli figę z makiem. I zaczęło się … Że kombinezon trafił do sportsmenki dzień przed startem, że za zgrupowanie wielu zawodników płaciło z własnej kieszeni, że komuś tam odmówiono zabrania do Paryża sparingpartnera, innemu – trenera! Za to na wycieczkę nad Sekwanę udało się paru działaczy federacji w ogóle nie reprezentowanych na igrzyskach. A, co! Niech świat zobaczy, że sroce spod ogona nie wypadliśmy, że paniska z nas, a nie jakieś sieroty! Jednak sierota wychynęła z mroku sportowych niepowodzeń, bo, jak wiadomo, porażka jest sierotą.
Na pewno fatalnie w tej roli poczuł się prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Radosław Piesiewicz. I nie trzeba patrzeć na jego billboardowy lans, by zrozumieć, że na drugie imię ma Sukces, a tu takie lamenty, zaglądanie do portfela, rozliczanie. „Nie ze mną takie numery” – mówiła mina zadowolonego z siebie prezesa, ale i ona zrzedła, bo choć PKOl za wyniki sportowe nie odpowiada, to buta pana Piesiewicza nie zdołała przykryć niezrozumiałych wydatków i słabości do bizancjum. Prezes odważnie wszedł na ścieżkę wojenną z ministrem od sportu Nitrasem, ale niepostrzeżenie zaczął zabezpieczyć tyły. Czym się to skończy nie wiadomo, ważne by nie stracić z oczu tego, co ważne, czyli takich zmian w polskim sporcie, które pozwolą nam powrócić na pudło.
Ani chybi, musiał mieć taki sen o potędze premier Tusk, bo – zaskakując współpracowników i koalicjantów, nie mówiąc o rodakach – ogłosił, że Polska będzie aspirować do organizacji IO w roku 2040 lub 2044. Spuśćmy zasłonę milczenia nad komentarzami tego pomysłu, że gdy nie ma chleba, trzeba ludziom zorganizować igrzyska. Tymczasem chleb jest, co prawda coraz droższy, ale PiSowskiej opozycji to wystarcza do budowania stosownej narracji. I bajdurzy, bajdurzy, aż się ze łbów kurzy, jakby napisano ongiś w jakichś annałach. Nie wiem, czy polskie zawody olimpijskie kiedyś się w nich znajdą, ale jestem pewna, że sporo wody musi jeszcze w Wiśle upłynąć, nim na własnej ziemi będziemy mogli stanąć do współzawodnictwa naprawdę silną ekipą.