35 lat temu, 19 sierpnia 1988 r. razem z synami, 15-letnim Jackiem i 13-letnim Tomkiem zameldowałem się w ośrodku wczasowym tuż przy świątyni Wang w Karpaczu – Bierutowicach. Pierwszy dzień to tradycyjnie aklimatyzacja. W kuchni zgłosiłem, że zamiast obiadów przez cały turnus prosimy o suchy prowiant w zamian, bo będziemy wychodzili w góry po śniadaniu i wracali na kolację. Oczywiście, coś ciepłego zawsze zjedliśmy po drodze. Od lat zdobywaliśmy co roku punkty do kolejnych stopni Górskiej Odznaki Turystycznej.
na zdjęciu: Jacek i Tomek
20 sierpnia na rozgrzewkę kierunek Śnieżka. – Dotąd ja nosiłem cały ciężki bagaż, teraz będzie inaczej: wasze plecaki będą cięższe, a ja idę tylko z raportówką – zarządziłem. Synowie przyjęli to bez szemrania. Było słonecznie i pięknie. Miałem dość leciwe mapy, więc przed Śnieżką zaczepiłem przechodzącego podpułkownika LWP: – Proszę mi powiedzieć, czy tamten szlak prowadzi na Szrenicę? – Tak – potwierdził
i ruszyliśmy dalej. Trochę się zdziwiłem na widok stojącego przy wejściu na Śnieżkę patrolu wojskowego w składzie podporucznik i dwóch szeregowych. Zażądali dowodu osobistego i legitymacji szkolnych oraz otwarcia bagaży. Nigdy wcześniej tak nie było. – Strefa graniczna, mają prawo – pomyślałem i ruszyliśmy już bez przeszkód na szczyt.
Wówczas była tam katastrofa ekologiczna. Masowo ginęły lasy w Karkonoszach i Górach Izerskich. Zatruwały je niesione przez wiatry wyziewy z odkrywek węgla brunatnego w NRD i CSRS. Obiecałem redakcji reportaż na ten temat.
Na szczycie Śnieżki posadziłem chłopców na ławce przy obserwatorium astronomicznym, a sam wszedłem do środka porozmawiać z załogą. Nagrawszy
i ponotowawszy wszystko na temat katastrofy, wróciłem do chłopców. Zjedliśmy obiad. Niczego nadzwyczajnego na szczycie nie zauważyłem. Ot, tłumek turystów. Już zmierzamy do zejścia, gdy obok nas zatrzymuje się z piskiem hamulców wojskowy gazik (tą drogą można na Śnieżkę wjechać samochodem terenowym). Wyskakuje z niego ten sam podpułkownik i do mnie: – Pytał pan o szlak na Szrenicę. Co pan tutaj robi? – Jak to co? To co wszyscy – odpowiadam zaskoczony, mając na myśli zwiedzanie. – Ach, to co wszyscy? – W takim razie zapraszam do gazika. I daje znak dwójce uzbrojonych szeregowców. – Zaraz, jestem z dziećmi – protestuję. – To niech wskakują na desant – odpowiada oficer. – Tato, co to jest desant? – pyta ucieszony Tomek. – To miejsce za siedzeniami. Wskakujcie – odpowiadam.
Ruszamy, ale nie zdążyłem o nic zapytać, bo auto znowu staje. Zgarniamy jeszcze chłopaka z dziewczyną. Dziewczyna w płacz: – U stóp Śnieżki mamy namiot i swoje rzeczy. Co się z nimi stanie? – pyta łkając. – Spokojnie, wszystko wyjaśnimy na dole. Major już tam na was czeka – odpowiada podpułkownik. – Jaki major? O co tu chodzi? – zaczynam się wściekać. – Jakim prawem pan nas zatrzymuje? – Major już tam na was czeka – powtarza oficer. Gazik – ku uciesze chłopców – pędzi w dół ze Śnieżki i hamuje przed schroniskiem „Odrodzenie”.
Żądają oddania dokumentów. Oddaję tylko dowód osobisty. Legitymacji chłopców nie chcą. Nie wiedzą, że mam jeszcze legitymację prasową wpływowej bydgoskiej redakcji. Wprowadzają nas do olbrzymiej, wypełnionej ludźmi świetlicy. Przeważa młodzież. Na środku siedzi brodaty facet w stroju i czapeczce krasnala, z tekturową szabelką w tekturowej pochwie przy boku. Rozpoznaję go od razu: to Waldemar Maria Fydrych pseudonim „Major” – szef wrocławskiej „Pomarańczowej Alternatywy” . Otacza go wieniec krasnali w takich samych strojach
fot: Wikipedia
. – Przywiozłem posiłki, panie majorze – usiłuje żartować podpułkownik. „Major” dyskretnie daje znak otoczeniu. – Krasnale z wojskiem, wojsko z krasnalami! – skanduje sala. Ktoś intonuje Okę. Cała sala śpiewa. Podpułkownik wychodzi. Słychać zgrzyt klucza w zamku drzwi świetlicy. Za oknami uzbrojone warty. Patrzę na zegarek: jest 14:00. Rozglądam się.
Ktoś klepie mnie po plecach: – Cześć! Patrzę: młodzian z kędzierzawą czupryną, w t-shircie z nadrukowanym wielkim napisem „Zbuntowany Kaloryfer” (dalej nazywam go ZK) – Nie poznajesz mnie? – Coś kojarzę, ale niezbyt wyraźnie – odpowiadam. – No jak to: festiwal reggae w Gorzowie rok temu. Dałem ci skręta…Faktycznie. Pierwszy i ostatni raz w życiu zapaliłem wtedy skręta z konopi, bez żadnych efektów. – Co tu się dzieje? – pytam ZK – Jak to, to ty nic nie wiesz? – odpowiada zdumiony. – Jestem od wczoraj w Bierutowicach i nie mam o niczym pojęcia. Opowiadaj od początku i dokładnie.
– Dziś jest 20 sierpnia, 20. rocznica inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację – rozpoczyna ZK, a ja dopiero zaczynam rozumieć wszystkie dzisiejsze wydarzenia. – Polska i czeska „Solidarność” umówiły się z tej okazji na mityng na Śnieżce. Włączyła się w to „Pomarańczowa Alternatywa”. Czesi mają tylko jedną drogę na Śnieżkę, przez Wielką Kopę, więc ichnie wojsko łapie ich tam i na Śnieżkę już nie docierają. My mamy kilka wejść, więc łapią nas na szczycie i zwożą tu. Ale jaja, co? – kończy na razie ZK. Przypominam sobie, że udział Ludowego Wojska Polskiego w tej haniebnej inwazji nazwano „Operacją Dunaj”
odezwa do polskich żołnierzy
Do świetlicy zagląda podpułkownik. – Jak tam panie majorze? – Super, panie pułkowniku. Gdyby pan jeszcze zechciał podać kawę, byłoby jak w Wersalu…. – odpowiada „Major” Sala w śmiech, a oficer do wyjścia. – Skoro skąpi nam pan kawy, to niech pan chociaż odda mi aparat – proponuje „Major”. – Oddam, jeżeli przyzna pan wreszcie, że ma na obiektywie normalny filtr (co było prawdą), a nie różowy – zgadza się podpułkownik. – Przecież pan wie pułkowniku, że to niemożliwe. Jakże mógłbym fotografować naszą dzielną armię przez inny filtr niż różowy? – przekomarza się „Major”. Oficer wzrusza ramionami i wychodzi. Sala śpiewa po kolei wszystkie znane pieśni żołnierskie.
Patrzę na zegarek: jest 15:30 i kalkuluję. Jeżeli pójdę do podpułkownika i pokażę mu legitymację dziennikarską, wyjdę stąd natychmiast. Postanawiam jednak zostać z tą młodzieżą do końca, ale na wszelki wypadek konsultuję to z chłopcami. Oni też chcą, nawet kosztem zbliżającej się, a odległej o ponad 30 km kolacji. Ulga, ale co dalej? Chłonę wszystko, ale o notowaniu czy nagrywaniu nie ma mowy, bo w świetlicy też jest czujna warta. Na szczęście mam dobrą pamięć.
O 16:00 wraca podpułkownik. – Zróbcie zbiórkę w dwuszeregu – komenderuje, ale „Major” ma przygotowane scenariusze chyba na każdą okoliczność. Dyskretny znak i sala skanduje: – Nie byliśmy w wojsku. – To stańcie parami – nie ustępuje oficer. – W przedszkolu też nie byliśmy – chórem odpowiada sala. Zaczynam mieć tego dość. – Panie „Majorze”, tu jest sporo osób przypadkowych, które – przy całej sympatii dla tej imprezy – będą miały poważne kłopoty, jeżeli zaraz się stąd nie wydostaną. Zróbmy tak: kto chce, niech się ustawi w pary za mną i chłopcami – proponuję. – Zgoda – odpowiada „Major” po chwili wahania. Za mną ustawiają się dziewczyna i chłopak z gazika, dołącza ZK, a potem inni. W sumie ponad połowa wielkiej sali. Pod eskorta wyprowadzają nas przed schronisko i każą pakować się do krytych plandekami ciężarówek. Dostrzegam dziurę w plandece z przodu obok kabiny kierowcy. – Jacek, na „oko” (to w żeglarstwie wachta na dziobie) – głową pokazuję synowi dziurę, a on w lot łapie, o co mi chodzi.. Sam z młodszym Tomkiem wsiadam jako ostatni, by mieć podgląd na drogę. Przede mną już tylko dwóch żołnierzy z kałasznikowami i bagnetami na sztorc. ZK intonuje żołnierską pieśń. Wszyscy śpiewają.
– Karpacz 30 kilometrów – dobiega mnie głos Jacka, a ja mam nadzieję, że zwiozą nas do Karpacza i wypuszczą. Wjeżdżamy do Karpacza, ale pojazd nie staje. Za to stają ludzie na chodnikach. ZK jest dyrygentem. – Solidarność, Solidarność! oraz: – Jedźcie z nami, jedźcie z nami! – wrzeszczymy. Nasi strażnicy nieporuszeni, ale po ich minach widać, że ta rola im się nie podoba. Miny nam rzedną, gdy „oko” melduje; – Wyjeżdżamy z Karpacza, do Jeleniej Góry 30 kilometrów. Ale śpiewy nie cichną. Może zawiozą nas na dworzec i wypuszczą – mam jeszcze nadzieję. Wreszcie ciężarówka staje, ale to nie jest dworzec, tylko dziedziniec Wojewódzkiej Komendy Milicji Obywatelskiej. Po zejściu z samochodu okazuje się, że mam całe górskie buty w towocie, Tomek plecak, a Jacek dres na pupie. Pozbywamy się tego ręcznikiem z plecaka i wraz z innymi wchodzimy do środka. Wypełniamy szczelnie wszystkie korytarze. Jest 17:30. Kolacja za godzinę. Zaczepiam jakiegoś sierżanta i kategorycznie żądam widzenia się z jakimkolwiek oficerem ze sztabu tej akcji. Sierżant znika.
Po 5 minutach wraca: – Pan pozwoli ze mną. Wchodzę do pokoju. Za biurkiem cywil z miną znudzonego mopsa. Przed sobą ma formularz. Gestem wskazuje mi krzesło. Siadam i słyszę: – imię, nazwisko i imię ojca. Na chwilę osłupiałem, ale szybciutko odzyskałem rezon: – Tak nie będziemy rozmawiali – oświadczam kategorycznie. Na twarzy cywila rysuje się zdumienie: – A to dlaczego? – Dlatego – odpowiadam kładąc przed nim legitymację dziennikarską. Uważnie ją studiuje. – Co pan tu robi? – Myślę, że pan mi to powie, panie… – Poruczniku – dopowiada spiesznie, a ja już wiem, że to esbek. – To jakieś nieporozumienie – kontynuuje. – Ma pan rację, ale takich nieporozumień ma pan na korytarzach dwie ciężarówki. Skoro dostałem się tu z synami przez nieporozumienie, to proszę odwieźć nas teraz do Bierutowic, bo pójdą spać głodni – proponuję. – Niestety, wszystkie samochody są na akcji – rozkłada ręce. – Piękna nazwa: akcja – teraz już mogę sobie pozwolić na złośliwość. – Wobec tego proszę o zwrot dokumentów i przepustkę. Dostaję wszystko, ale zerkam na przepustkę: – Tu jestem tylko ja, proszę dopisać: plus dzieci, bo nie chcę być cofnięty przez wartownika – domagam się. Dopisuje przy moim nazwisku: + dzieci. Jeszcze nie wiem, że to przyda się za chwilę.
Po wyjściu z pokoju ktoś mnie trąca: – Ty, puścili cię? Trzymasz przepustkę… – Puścili – potwierdzam. – To zabierz nas z sobą – prosi młodzian. – Ilu was i czy nie zabrali wam dowodów? – Trzech, a o dowodach zapomnieli… – Zgoda – odpowiadam – ja z synami wypełnimy akurat całą szerokość korytarza, a wy za nami. Dyżurny za szybą przy drzwiach wyjściowych na widok przepustki otworzył drzwi i za chwilę byliśmy wolni. Kątem oka widzę, że moi towarzysze zrywają się do biegu. – Stać! – rzucam cicho, ale ostro – bo zaraz wypadnie za nami pościg. Do rogu normalnym krokiem!
Za rogiem było już biegiem. Zatrzymaliśmy się na Rynku. Wyprowadzona przeze mnie trójka to studenci geografii z Warszawy. Też zgarnięci przypadkowo. – Chodź z nami na piwo – chcą się zrewanżować. – Dzięki, ale muszę szybko być w Bierutowicach. Na szczęście podjechał PKS. W ośrodku było już po kolacji, ale krzątające się w kuchni panie ulitowały się nad aresztantami.
Przez następne dni po powrocie z gór chłopcy szli po kolacji do świetlicy, a ja na maszynie wypożyczonej z biura ośrodka stukałem dwa teksty. Do Requiem dla karkonoskich lasów wcześniej pozbierałem jeszcze informacje w Cieplickim Parku Narodowym, u leśników oraz tubylców i zrobiłem wstrząsające zdjęcia martwych lasów. Do drugiego o roboczym tytule Przyjaźń pod lufami kałasznikowów nie musiałem zbierać niczego, bo wszystko było w głowie. Skąd taki tytuł? Przez szczyty Karkonoszy wiedzie szlak nazywany wówczas „Drogą Przyjaźni”. Pewnego dnia podczas wędrówki poruszyła się kosodrzewina na poboczu. Zamarliśmy w bezruchu. Niedźwiedź? Po chwili kosodrzewina się rozchyliła. Pod nią dwie pary oczu i dwie lufy kałasznikowów. Na czapkach emblematy nie czeskiej lub polskiej armii, tylko czerwone gwiazdy. Ręka daje nam znak, że mamy iść dalej. Tak było kilka razy. A chłopcy byli tak zachwyceni tamtym aresztowaniem, że wspominają je do dziś. Pozostały nam książeczki Górskiej Odznaki Turystycznej z pieczątkami punktów etapowych tras oraz odznaki GOT.
Epilog
Tekst o lasach poszedł mimo drobnych zastrzeżeń cenzury. Cenzorzy mieli wątpliwości, czy godzi się opisywać, jak „bratnie” kopalnie węgla brunatnego niszczą nasze lasy. Ale efekt był: w Warszawie zrobił się mały huczek…
Z drugim tekstem było gorzej. Po złożeniu go czekałem trzy dni. Czwartego dnia telefon: – Do naczelnego i przygotuj się na burzę – uprzedza sekretarka. Idę. – Zwariowałeś? Naprawdę wierzysz, że to opublikuję? – grzmi naczelny. – Wiara czyni cuda – odpowiadam. – K…..a! Wiesz kto dowodził inwazją polskich wojsk w 1968 roku? – krzyczy naczelny. – Oczywiście. Generał Florian Siwicki, dzisiejszy minister obrony narodowej.
!968 r – wiec w centrum Pragi
Chwila przerwy. Naczelny spuszcza z tonu: – weźmiesz malucha? (to propozycja łyknięcia setki wódki) – Z tobą zawsze – odpowiadam, bo w gruncie rzeczy byliśmy kolegami. – Słuchaj: jeżeli to opublikuję, zdejmie nam to cenzura, zatelefonują gdzie trzeba i obaj wylecimy z roboty. Tego chcesz? Możesz puścić ten tekst w „podziemiu” …Już rozumiał wiejący The wind of change. – Nic z tego. Dokąd jestem lojalnym dziennikarzem w tej redakcji, takich sztuk nie będę ćwiczył – odparłem. – Oczywiście zapłacę ci za ten tekst, bo to kawał dobrej roboty, ale go nie puszczę – zakończył naczelny.
A do tych wspomnień sprowokował mnie dużo później wnuk Kuba. – Mam zadanie na lekcję historii: wideo – wywiad z kimś na interesujący temat. – Poproś dziadka Andrzeja – Ale on się wykręca – kontynuuje wnuk – a tata mi opowiadał, że masz ciekawą historię o tym, co się wydarzyło w Karkonoszach. I co było robić? Kuba dostał „szóstkę”
JERZY LISIECKI