Ledwie kilka dni temu byłam skłonna przypisać sobie jakąś obniżkę nastroju, albowiem coraz gorzej znosiłam te nasze polsko-polskie polityczne nawalanki. Po dziurki w nosie miałam mowy-trawy kandydata obywatelskiego, który zapisze się w mej pamięci jako posiadacz „apartamentu miłości”, bo tak bezpretensjonalnie był łaskaw nazwać rodzinne gniazdo w odróżnieniu od aferalnego apartamentu muzealnego. Jeszcze bardziej mnie wkurzał (bliższa ciału koszula!) stołeczny włodarz, gdy niepomny, że mogę pamiętać i cenić jego progresywne poglądy wyraźnie sterował na prawo. Że o reszcie kandydatów do stolca pod żyrandolem nie wspomnę...
Zniesmaczona czy nie, uświadomiłam sobie, że powinnam w końcu zasiąść jednak do komputera. Zresztą miałam na podorędziu prawdziwą odtrutkę, a były nią same pozytywne emocje wyniesione z pobytu u Dziewczynek Malinek. O, naiwności! Nie zdążyłam nawet uporządkować wrażeń, którymi kipiałam, gdy przygniotło mnie tsunami trumpizmu w najgorszym, jak sądziłam, wydaniu. Pocieszałam się myślą, że może to tylko szum informacyjny, chaos wywołany nadmiarem jednoczesnych wydarzeń z udziałem różnych członków ekipy nowego-starego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Bo tak, jak różni to byli politycy, tak różne „przekazy dnia” serwowali światu: od połajanek, których nie szczędził europejskim elitom wice Trump – J.D. Vance, przez pojednawcze zapewnienia sekretarza stanu Marco Rubio, który mówił, że nieobecność Ukrainy i UE na rozmowach pokojowych w Arabii Saudyjskiej między USA a Rosją nie oznacza, że negocjacje będą się odbywały nad głowami Ukraińców i Europy, po dość kategoryczne stwierdzenie gen. Keitha Kellogga, że Stany Zjednoczone nie przewidują obecności Europy przy tym stole. Na co przywódcy europejscy, z inicjatywy prezydenta Francji Emmanuela Macrona skrzyknęli się na spotkanie w Paryżu. Uff…
Chwilowo odetchnęłam z ulgą, z jednoczesną świadomością, że postawy Vance`a, Rubio i Kellogga wcale nie były tak zerojedynkowe i pojęcie chaosu dobrze ów stan rzeczy określa. Co skonstatowawszy, tym chętniej nadstawiłam uszu na zdumiewającą informację, że Polsce znowu trafiła się jakaś zbłąkana rakieta, a raczej jej część! Właściwie to nawet dwie: jedna w podpoznańskich Komornikach, potem druga – w pobliskim lesie. Wśród cierpiących na bezsenność Polaków znalazło się kilku, którzy nagrali to szybujące po niebie rozżarzone zjawisko. Robiło wrażenie! Jednak wyjaśnieniem zajęli się już fachowcy i orzekli, że to szczątki rakiety Falcon 9 ze stajni Elona Muska „SpaceX”. Powinny spaść do morza, ale … kto bogatemu zabroni? Szczęśliwie te całkiem sporych gabarytów części nie spadły nikomu na głowę, bo wobec wejścia w kolizję z multimiliarderem zaprzyjaźnionym z Trumpem, kolizja z kolumną pani premier Szydło, to betka!
Tymczasem minęło kilka godzin, gdy wszystko o czym wyżej straciło na wadze i powadze. Że nie wspomnę o „ataku” Muska z kosmosu, ale ten cały ziemski galimatias i ponura perspektywa dla Ukrainy, a także Polski oraz Unii Europejskiej to nic wobec tego, co zafundował światu Donald Trump 19 lutego 2025. Mało mu było, że ufa w pokojowe intencje Putina, to oskarżył prezydenta Zełenskiego – „dyktatora bez wyborów” o rozpoczęcie wojny z Rosją! I na tę wojnę, zdaniem Trumpa, ów „umiarkowanie udany komik” wydębił od USA 350 miliardów dolarów, gdyż zależy mu tylko na pieniądzach.
Jeśli to prawda, że Trump postawił sobie za cel zakończyć wojnę Rosji z Ukrainą, bo marzy mu się pokojowa nagroda Nobla, to przyjął – łagodnie mówiąc – dość pokrętną strategię. A podobno taki z niego spec od biznesowych transakcji! Również przyznanie, że Ameryka dała się nabrać na ciężkie miliardy marnemu aktorzynie wystawia fatalne świadectwo tym, którzy ulegli wątpliwemu talentowi. Osobiście, chociaż w talenta Trumpa nigdy nie wierzyłam, jestem zbulwersowana jego polityką, rodem z najdzikszej dziczy. Albo z Rosji, bo komentatorzy twierdzą, że prezydent Trump przemawia teraz głosem prezydenta Putina. Cóż, „wart Pac pałaca…”. A właściwie Kremla.