Jest takie miejsce, maleńkie, ale wszechobecne, w którym moja niepoprawnie refleksyjna natura odkryła rodzaj azylu dla wspomnień. To skrzynka na korespondencję! I mniejsza o to czy taka dumnie wypinająca drzwiczki na furtce do willowej posiadłości, czy stłoczona pośród tuzina jej podobnych na szaro-burej klatce schodowej wielorodzinnego bloku. Nieważne, bo każda z tych skrzynek daje świadectwo zmian, które przywiał wiatr historii. Jest niczym niemy świadek narodzin nowej epoki. Potem kolejnej i kolejnej…
Mój mąż w sytuacjach, gdy oczywistości dnia powszedniego wikłałam w nieoczywiste rozważania, zwykł ze stoickim spokojem, tak piano pianissimo, prosić: „ nie filozofuj kobieto…” Ale nie tym razem! Gdyby tu tylko mógł być, też by dostrzegł, jestem o tym przekonana, że skrzynka na listy stała się kapsułą czasu, z której wykluwa się nowy świat. Wystarczy przez chwilę pomyśleć, co z takiej skrzynki wyjmowaliśmy na przestrzeni lat. Co kiedyś, a co teraz?
Robiąc unik w sprawie PESELu, powiem tak: jestem już wprawdzie osobą doświadczoną życiowo, ale na ścianach jaskiń i na papirusie nie pisywałam. Za to do dziś pamiętam dźwięk uderzanych klawiszy w maszynie do pisania i pierwsze, niewprawne próby zaprzyjaźnienia się z klawiaturą komputera. A jednak w czasach, kiedy sztuka epistolarna była jeszcze w cenie, ani na zacnej maszynie, ani na sukcesywnie poskramianym komputerze listów nie pisałam. Ich walor polegał bowiem. na tym, że musiały być tworzone własnoręcznie! To wtedy biegałam do skrzynki ze dwa razy dziennie w oczekiwaniu odpowiedzi na moją kilkunastostronicową (!) epistołę spod znaku Amora.
Chociaż wybranek serca odpisywał mi na ogół krócej, myślę, że nie to wpłynęło na rewolucję wewnątrz skrzynki na listy. A tam zaroiło się od wizytówek, które w przestrzeń społeczną wypuściła gospodarka wolnorynkowa. Ulotki, reklamy, sklepowe gazetki kusiły promocjami, wyprzedażami, bonusami za lojalność. Drzwi antywłamaniowe, których nikt nie sforsuje, rozpychały się między producentami okien, z których widać więcej, ale walki o umysły właścicieli skrzynek nie odpuszczała również telewizja kablowa.
Listów już nikt nie pisał, bo poczta z małpą była szybsza, jedynie w okolicach świąt oferta światłowodu miewała oldskulowe towarzystwo błyszczących kartek wabiących kolorami bombek lub pisanek. A i to wkrótce zaczęły wypierać SMS-y z życzeniami i stosownym emotikonem. Więc do skrzynki zaglądałam coraz rzadziej. Niesłusznie, bo gdy doń w końcu zanurkowałam, w ręku trzymałam tarczę! Nazwijmy ją nr 1, gdyż po trzech tygodniach w skrzynce na listy znalazłam tarczę nr 2. Oto niepozorna skrzynka, do której nikt już listów nie wrzuca, przechodzi kolejną metamorfozę i zamienia się w … muzeum oręża polskiego! Oręża do ochrony przed zabójczym wzrostem cen energii elektrycznej.
Tarcze, dzięki którym mam poczuć się zaopiekowana sygnuje Ministerstwo Klimatu i Środowiska, tę nr 1 zwą Rządową Tarczą Energetyczną, a nr 2 to Rządowa Tarcza Solidarnościowa. I tak dzięki interwencji rządu zmniejszono mi miesięczną zaliczkę za CO o 15,10 zł, a za podgrzanie wody zapłacę mniej o 1,35 zł. Tarcza nr 1 sprawi więc, że w kieszeni miesięcznie pozostanie mi 16,45 zł, co w roku da niespełna 200 zł. Tarcza nr 2 jest hojniejsza i w roku na prądzie oszczędzę 2 tys. zł! Z zastrzeżeniem, że prognozę na 2024 r. obliczono wg tarczy z 2023 r., ale rozliczana ma być wg cen obowiązujących w 2024 r. Dalej więc czytamy: „Prosimy mieć na względzie, że ceny te mogą być wyższe od przyjętych w prognozie. Powyższe może skutkować koniecznością dopłaty po zakończeniu okresu rozliczeniowego”. I wyborczego, dodam od siebie. Bo jeśli tarcza nr 1 jest raczej zabawna, to tarcza nr 2 sprawia, że ze skrzynki na listy roznosi się zapach kiełbasy wyborczej.