10.6 C
Bydgoszcz
czwartek, 3 października, 2024
spot_imgspot_imgspot_imgspot_img

JULO RAFELD: Taka sobie historia… (część 8)

  Następnego ranka, tuż po mizernym śniadanku, Mietek powiedział, że przemyślał sprawę i dla formalności musi wrócić kilka dziesięcioleci do tyłu, żebym zrozumiał jego dalsze dzieje. Lojalnie uprzedził, że historia będzie długa, a ja oczywiście nie miałem nic przeciwko. No to zaraz po kawce zaczął…

Ponad pół wieku temu, spośród wielu podobnych uliczek, Barcińska wyróżniała się tym, że gościła dwie państwowe instytucje. Pod dziesiątką, w obszernym ceglanym budynku, mieścił się ośrodek szkolno-wychowawczy, potocznie zwany domem dziecka albo po prostu sierocińcem. Po drugiej stronie, prawie naprzeciwko, znajdowała się szkoła podstawowa. Szefostwo obu instytucji współpracowało. Starsi wychowankowie sierocińca uczęszczali na lekcje, zaś przyszkolne boisko służyło jednym i drugim.

Pewnego jesiennego dnia, do ośrodka wprowadziła się dwójka nowych lokatorów, skierowanych tam przez władze, odpowiedzialne za politykę społeczną. Dwaj mali chłopcy zostali umieszczeni w małym wspólnym pokoju i ze względu na wiek obaj podlegali stałej opiece. Szefowa placówki została oczywiście zaznajomiona z okolicznościami życia nowych lokatorów. Z akt wynikało, że chłopców podjął z parkowej ławki patrol milicji, wysłany tam w ślad za telefonicznym, anonimowym powiadomieniem. Młody, kobiecy głos poinformował dyżurnego miejskiej komendy MO o dwójce osamotnionych maluchów. Z dość chaotycznej wypowiedzi wynikało, że kobieta, możliwe że o nazwisku Kiedryk, zostawia dwójkę dzieci o imionach Maciej i Robert; każde od innego , nieznanego ojca. Z końcówki wypowiedzi można było wnioskować, że albo jest w przeddzień rychłej i nieuniknionej śmierci, lub wybiera się gdzieś daleko w poszukiwaniu możliwości wyrwania się z szarej , nędznej rzeczywistości. Rozłączyła się szybko i już nigdy nie odezwała. Dyżurny sporządził raport, uwzględniający to, co zdołał zapamiętać.

Chłopców potraktowano zgodnie z ówczesną procedurą. Po badaniu lekarskim i nawiązaniu podstawowego kontaktu przez psychologa i pediatrę, zadecydowano o ich najbliższym losie. Ustalono, że jeden musi mieć około roku, drugi jest ze dwa razy starszy. Udało się też przypisać im imiona, podane przez matkę, ponieważ młodszy miał na kołnierzyku koszulki koślawo napisaną mazakiem literę M, a starszy w takim samym miejscu literę R.

Maciej i Robert byli do siebie bardzo podobni, znaczy się matczyne geny przebiły się przed ojcowskimi tak, że nie było wątpliwości, iż są przyrodnimi braćmi. Trudno było ocenić, czy podane przez kobietę nazwisko było prawdziwe. Milicja podjęła oczywiście próbę identyfikacji, lecz kilkumiesięczne wysiłki spełzły na niczym. Nie dało się też odnaleźć śladu po fakcie narodzin tej dwójki chłopców. Ponieważ jakoś trzeba było jednak nadać im tożsamość, za zgodą sądu obdarzono ich podanym nazwiskiem.

Mijały lata, upływające zgodnie z rutyną, chłopcy rośli i jak oceniano dobrze się rozwijali. Okazali się bardzo ze sobą zżyci, najchętniej wspólnie się bawili, choć nie stronili od kontaktów z resztą wychowanków. Nauka szła im średnio, ale nadrabiali to wrodzonym sprytem i zaradnością. Przełom nastąpił, gdy Maciej i Robert osiągnęli odpowiednio: dziewięć i dziesięć lat.

Nad wyraz dojrzali, często rozmawiali na temat swego położenia i ewentualnych dalszych losów, bo zdawali sobie sprawę z rodzaju pokrewieństwa. Wiedzieli też o istnieniu takiej procedury jak adopcja, gdyż średnio raz do roku z ośrodka ubywało jakieś dziecko, dołączając do nowej rodziny.

Pewnego popołudnia, grając w warcaby na balkonie, usłyszeli przez otwarte okno rozmowę prowadzoną w gabinecie dyrektorki. Rozpoznali głos jej i pani psycholog, poza tym słychać było jeszcze dwójkę dorosłych, kobietę i mężczyznę. Szybko zrozumieli, jaki był powód, że od jakiegoś czasu w ośrodku pojawiała się dwójka dorosłych gości, z uwagą przyglądających się dzieciom. Nie zdradziwszy swej obecności chłopcy wysłuchali rozmowy do końca i chyłkiem wynieśli się do swego pokoju. Przez dłuższy czas milczeli, a potem ich rozmowa przeciągnęła się do północy. Następnego dnia Leokadia Zaniewicz, szefowa ośrodka doświadczyła niespodziewanej wizyty. Początkowo pomyślała, że się przesłyszała, gdy sekretarka zaanonsowała dwójkę chłopców, chętnych do odwiedzin w dyrektorskim gabinecie. Gdy uporała się z bieżącymi sprawami, poprosiła wychowawcę o przysłanie niecodziennych petentów.

Po kilku latach pobytu w ośrodku bracia nie czuli specjalnej tremy, gdy znaleźli się w gabinecie pani dyrektor. Zwłaszcza, że przybyli z własnej woli. Zaniewicz przyjęła ich z pogodnym uśmiechem i posadziła razem na sofie, sama zaś zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko. Widząc ich bardzo poważne miny zażartowała, żeby atmosferę trochę rozluźnić. Pięć minut później jej mina przybrała zgoła inny wyraz, bardzo przypominający oblicza chłopców. Mówił Robert, a młodszy brat Maciej potakiwał. Pani dyrektor, na co dzień bardzo otwarta i elokwentna, w pierwszej chwili zaniemówiła. Chłopak wyraził się tak zwięźle i jasno, że właściwie nie musiała o nic dopytywać. Obyło się też bez pytania, skąd chłopcy zdobyli zaprezentowaną wiedzę, bo od razu usłyszała wiarygodne wyjaśnienie. Gdy ochłonęła, poprosiła ich o powrót do pokoju i by na razie nie dzieli się tematem z nikim, aż ona zaprosi ich  nazajutrz do siebie. Odprowadziła chłopców do drzwi i na odchodne pogłaskała po głowach, starając się dobrze ukryć wzruszenie. Sekretarce poleciła zawezwać panią psycholog oraz zaaranżować na popołudnie spotkanie z państwem Żeglarskimi. Wróciwszy do siebie zasiadła za biurkiem i oparłszy łokcie na blacie objęła dłońmi głowę.

Pół godziny później, zrelacjonowała spotkanie psycholożce, licząc na wynikający z jej doświadczenia fachowy komentarz. Pokrywał się on z jej własnym osądem. Obie też wyraziły zdumienie dojrzałością i spójnością wystąpienia starszego z braci. Pani psycholog jeszcze tego samego dnia zabrała chłopców na spacer po rozległym ogrodzie ośrodka, by porozmawiać z nimi na osobności. Do gabinetu wróciła po siedemnastej, gdy powiadomiono ja o przybyciu Żeglarskich. Do tego czasu zdążyła dobrze przemyśleć swą rozmowę z braćmi. 

Żeglarscy byli zdecydowani na adopcję. Przekonywali, że ich decyzja jest świadoma, przemyślana i tym bardziej wiarygodna, że sami jako pełne sieroty przed laty wychowywali się w domu dziecka. Tak, upatrzyli sobie właśnie Maćka i bardzo ubolewają od czasu, gdy dotarło do nich, że nic z tego nie wyjdzie, bo ich życiowa i materialna sytuacja nie pozwala odpowiedzialnie zadecydować o zaadoptowaniu obu braci.

Wtedy małżonkowie usłyszeli coś, co poza wstępnym szokiem wzbudziło u nich ambiwalentne odczucia. Otóż bracia dowiedzieli się o ich problemie i doszli do wniosku, że adopcja to wielka szansa, żeby choć jeden z nich dostał szansę zaznać ciepła domowego ogniska. Postanowili, że dla dobra Maćka godzą się na rozdzielenie i sami je proponują. Jednocześnie wyrazili nadzieję, że to przecież nie pozbawi ich możliwości kontaktowania się ze sobą, jeśli tylko państwo Żeglarscy nie będą mieć nic przeciwko temu. Na koniec przytoczony został jeszcze  przez Roberta argument, że przecież i tak kiedyś ich drogi się rozejdą, gdy wejdą w dorosłe życie.

Rada w radę postanowiono, że państwo Żeglarscy wrócą do domu, ochłoną i po dokładnym przemyśleniu propozycji przedstawią swoje stanowisko.. Ku zdziwieniu dyrektorki, kontakt nawiązali już nazajutrz, prosząc o umożliwienie im odbycia bezpośredniej rozmowy z braćmi. Otrzymali ją i do spotkania doszło następnego dnia. Kilka kolejnych lat pokazało, że taki niecodzienny układ okazał się nie tylko możliwy, ale jak się wydawało korzystny dla wszystkich zainteresowanych.

Państwo Żeglarscy prawidłowo ocenili swoje życiowe szanse i ograniczenia i choć ze sporym trudem, to jednak sprostali roli przybranych rodziców Macieja. Zwłaszcza, że  zgodnie z przewidywaniami jego kontakt z bratem nie tylko się nie urwał, lecz przeciwnie, chłopcy się często spotykali i przebywali ze sobą, choćby w szkole. Odwiedzali się, dwukrotnie przebywali wspólnie na koloniach, całkowicie sfinansowanych przez związkową organizację w fabryce zatrudniającej pana Tomasza, doceniono bowiem jego zaangażowanie , dobre serce i stan podupadającej nieco na zdrowiu małżonki. Trzeba dodać, że zgodnie z obowiązującymi przepisami, formalna sytuacja obu braci uległa zmianie. Maciejowi przyznano oficjalnie nazwisko przybranych rodziców, tak że odtąd Kiedrykiem nazywał się już tylko Robert.

Tydzień po skończeniu osiemnastego roku życia i uzyskaniu pełnoletniości otrzymał on przydział na skromny sublokatorski pokój w podległej komunalnej władzy starej kamienicy, co ułatwiło obu braciom życie. Maciek gościł u niego często, nawet nocując kilka razy, na co państwo Żeglarscy patrzyli życzliwym okiem. Robert wkrótce dostał pracę w zajezdni, zapisał się na kurs dla tramwajowych motorniczych. I wtedy to się stało…

Żeglarscy całą trójką zostali zakwalifikowani przez związkową radę zakładową na solidnie dofinansowaną autokarową zagraniczną wycieczkę, stanowiącą rewizytę u zaprzyjaźnionej firmy w Turyngii – pięknym, górzystym rejonie dawnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Dzień spodziewanego powrotu dobiegał końca i Robert oczekiwał na sygnał od brata, aby się na gorąco zapoznać z jego wrażeniami. Zamiast tego spiker z małego czarno-białego radyjka przekazał wiadomość, która zmroziła mu krew w żyłach, bo trudno było uwierzyć w przypadek. Podczas zjazdu krętą i śliską od ulewnego deszczu górską drogą, autokar z polskimi turystami osunął się z urwiska i rozbił o skalisty brzeg rwącego potoku. Sukcesem natychmiastowej akcji ratunkowej nazwano uratowanie ponad połowy pasażerów, lecz siedmioro dalszych nie przeżyło wypadku. Robert dał radę skontaktować się z firmą pana Tomasza, jednak bez rezultatu, bowiem szczegóły jeszcze do nich nie dotarły. Stało się to kilka godzin później. Wśród ofiar śmiertelnych pojawiły się wszystkie trzy osoby o nazwisku Żeglarski.

Przez następne dni Robert Kiedryk nie wiedział co ze sobą począć. Po zorganizowanym przez firmę pogrzebie uznano, że należy mu się choć drobna pamiątka po bracie i otrzymał niewielki pakunek, zawierający kilka drobiazgów i dokumentów, a więc też dopiero co wydany dowód osobisty, zawierający identyczną jak jego podobiznę, lecz opiewający na osobę o nazwisku Maciej Żeglarski. Pełen żalu Robert czuł, że coś go pcha do radykalnej zmiany w życiu, więc być może podświadomie, szukał  sposobu, żeby brata zatrzymać przy sobie. Trudno powiedzieć czemu, ale wyobraźnia podsunęła mu taki właśnie pomysł by nowe życie zacząć od schowania prawdziwego dowodu osobistego i posługiwania się dowodem zmarłego brata, Macieja.

Podobieństwo na obu fotografiach było uderzające i nikt kto się z tym dokumentem zetknął nie miał żadnych wątpliwości. Nawet wtedy, gdy z powodu zmienionych przepisów pojawił się wymóg wymiany starych dokumentów-książeczek na nowe, te z plastiku, Robert zdołał bez problemu dokonać obu czynności. W ten oto sposób przez wiele następnych lat jego formalne życie szło na konto Macieja Żeglarskiego, zaś Robert Kiedryk po prostu zniknął… Do czasu, kiedy przydatna okazała się kolejna, powrotna zmiana.

Mietek stwierdza, że tyle na dziś wystarczy i kolejny raz przypomina mi o kamuflażu. Potwierdzam, coraz bardziej rozumiejąc jego wrażliwość w sprawie zachowania tajemni. Na ciąg dalszy jego historii umówiliśmy się nazajutrz.

CDN

Julo Rafeld

Podobne artykuły

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Pozostańmy w kontakcie

253FaniLubię
510SubskrybującySubskrybuj
- Advertisement -spot_img

Ostatnio dodane