Guzik prawda… Nie wiem, czemu uległem sugestii, że to będzie ostatni fragment historii pana Mieczysława. On sam zapewnia, że do jej końca jeszcze bardzo, bardzo daleko. Cóż, moja wina, przepraszam i proponuję ciąg dalszy…
Sam się sobie dziwię, czemu nie jestem zaskoczony ładnie urządzonym mieszkankiem pana Mieczysława; na pierwszym piętrze nowego kompleksu na Bartodziejach. Jakbym to przeczuwał i intuicja mnie nie zawiodła. Gospodarz nie uznaje specjalnych wstępów, stawia kawę, dobre czeskie piwo i rusza dalej z opowieścią – spowiedzią:
– Dostaję od Henryka propozycję i już po kilku zdaniach kumam o co mu chodzi. Oczywiście o typowy przekręt z wyłudzeniem kredytu. Początkowo myślę, że zaraz rozczaruję go odmową, ale w miarę jak rozwija szczegóły, zaczyna mi coś świtać. Jasne, że się z tym nie ujawniam… Więcej; udaję, że całkiem mi jego pomysł pasi. Dopytuję, ale tak, by go nie zrazić, głównie o względy bezpieczeństwa i formę otrzymania kasy, czyli wynagrodzenia. Równocześnie zapuszcza korzenie mój własny pomysł… Zmuszam się jednak, żeby gadać i zachowywać się tak, jak gość zapewne oczekuje od człowieka w mojej sytuacji. Bezdomny, bezrobotny facet, niezbyt rozgarnięty, z trudem borykający się z ciężkim losem, dla którego oferowana okazja to interes życia. Cóż, zdolności aktorskich mi nie brakuje, no i takiego właśnie gram. Procentują marketowe doświadczenia i zmagania z tabloidowymi szaradami.
W końcu wyrażam zgodę i jednocześnie próbuję delikatnie wysondować, co tak naprawdę Henryk o mnie wie. I kiedy umawiamy się na następne spotkanie, proszę go, by przyjechał po mnie samochodem. Bingo! Nie wie dokąd, bo wygląda, że pamięta tylko o moim domu opieki i schronisku. Ale żeby mnie tam nie szukał, zwodzę go, że często wędruję też po znajomych i najlepiej sam się pojawię, gdzie trzeba. Facet to kupuje. Zapisuje wszystkie moje dane, płaci za poczęstunek i rozchodzimy się. Ruszam więc do domu, tym razem piechotą, bo wtedy mi się dobrze myśli. A mam o czym.
Kiedy gość odezwał się do mnie po imieniu, skomentowałem w myśli: „a niech mu się tak wydaje”. Nic to, że w kawiarni poprosił mnie o dowód osobisty a ja nie miałem nic przeciwko temu, by sobie wszystkie dane spisał. Uprzedziłem tylko, że adresu aktualnego właściwie nie mam, ale odrzekł, że to nie ma znaczenia, bo pod jakimś dawnym przecież istnieję, a to wystarczy. Więc dla utrzymania wiarygodności zapytałem naiwnie: – Jak to? No, bo teraz się tylko oświadcza i w nowych dowodach już w ogóle meldunku nie podaje. Jasne, że wiem o tym, bo przecież dzięki prasówkom w marketach jestem na bieżąco. Wiem również to i owo o sposobie prowadzenia interesu, do jakiego mnie zaproszono. Nie jestem głupi, ale się tym nie chwalę. Nie bez powodu…
Tak mniej więcej ,w połowie drogi do domu pomyślałem o aspekcie sprawy, który pominąłem. Jasne, że go o to nie wypytywałem, ale przecież gość nie działał sam. Tego rodzaju interes wymagał współpracy, no, tak na moje, to co najmniej kilku osób, z których, jak się domyślałem, poznać miałem góra jedną lub dwie. I to już nazajutrz, bo Henryk stwierdził, że wszystko pójdzie szybciutko i będę mógł… No właśnie, co? Oczywiście nie powiedział mi wszystkiego, ale i ja nie pozostałem mu dłużny. Bez wątpienia to, co ja miałem w planie, znacznie różniło się od jego, czy też ich knowań. Tak więc, gdy nastał piątek, spotkaliśmy się na Starym Mieście i weszliśmy do kamienicy, gdzie urzędował notariusz. Było już po osiemnastej i według tabliczki na drzwiach kancelaria powinna być już nieczynna. Notariusz, gość w średnim wieku, przyjął nas i od razu wyjął plik papierów. Mój patron i on byli po imieniu, co mnie nie zdziwiło. Wszystko trwało może dziesięć minut. Miałem się podpisać pod kilkoma dokumentami, których naturalnie zgodnie z oczekiwaniem nie pokwapiłem się przeczytać. Ale kiedy wziąłem do ręki długopis, spojrzałem pytająco na Henryka. Ten ładnie się uśmiechnął i wręczył mi otwartą kopertę, pełną nowiutkich banknotów. W porównaniu z tym, czego w tajemnicy oczekiwałem od tego interesu naprawdę, to był pikuś, ale nie mogąc się z tym zdradzić, przeliczyłem je powoli, udając stosowne emocje. Dwadzieścia sztuk po stówce, czyli pierwsza rata, zaliczka na poczet kolejnych osiemdziesięciu takich papierków. Reszta spodziewana za trzy dni. Okazałem panom radość z takiej fortuny i podpisałem co trzeba. Myślę, że wypadłem całkiem wiarygodnie. Oczywiście od tego momentu stałem się wspólnikiem przekrętu i normalnie to człowiek powinien mieć z tego powodu stres. Ale ja jakoś nie. Udawałem za to, że cieszę się jak głupi, co łyknęli równie gładko. Zaproponowali jakiegoś drinka, ale grzecznie odmówiłem. Śpieszę się do kolegów na imieninową imprezę, więc panowie rozumiecie… Jasne, rozumiemy. To do poniedziałku.
Pan Mietek tak się zapalił do opowiadania, że zamówiliśmy pizzę, potem spory deser i kolejne piwko. Intrygował mnie coraz bardziej. Powstrzymałem się od pytań o jego nowiutkie lokum i auto; liczyłem, że o tym powie mi później. A potem było jeszcze ciekawiej… Tyle, że dopadły mnie nagle innego rodzaju emocje. Mianowicie: przypomniałem sobie o zastrzeżeniu pana Mietka i mojej obietnicy, która zaczęła zmieniać charakter. Nie ma się co oszukiwać – dowiedziałem się o planowanym, czy już realizowanym przestępstwie, do którego mój rozmówca właśnie się przyznawał. Pizza dała mi kilka minut na przemyślenie i doszedłem do wniosku, że z decyzją o ewentualnej reakcji jeszcze poczekam, aż poznam więcej szczegółów. Niemniej, zacząłem się dziwić, że pan Mietek tak bardzo zaufał mojej obietnicy i dobrowolnie się naraża. Jakoś to się kupy nie trzyma. No, ale nic, wezmę na wstrzymanie i jeszcze trochę zaczekam…
JULO RAFELD