Pan Mietek znów dał się namówić na zwierzenia i oto spisany przeze mnie ciąg dalszy jego historii.
Nie będę czarował i nie powiem, że jestem dumny z tego, jak daję sobie radę. Ale przecież nie żeruję na biednych. W innym zakresie też mam oczywiście potrzeby, bo oprócz jedzenia trzeba czasem kupić coś jeszcze, na przykład ciuch. Więc znowu gram w durnia z tak zwaną ochroną w markecie. Załóżmy, że potrzebuję nowych spodni. Noszę się skromnie, zatem dżinsy. Nie rzucam się na luksusy, ot, takie za pięć, sześć dych.
W tym samym lub w innym markecie, obojętnie, kupuję je normalnie i kwadrans później oddaję do przechowalni, schowane w torbie, którą pani pieczętuje i wydaje mi numerek. Gdzieniegdzie zamiast tego są szafki. Biorę ze sobą paragon i wracam na salę. Wynajduję identyczną parę, wałęsam się trochę pomiędzy regałami, zanim wychodzę i jeśli przy wyjściu zdarzy się kontrola, okazuję ochroniarzowi paragon, dowodzący, że spodnie kupiłem kilka minut wcześniej. Nigdzie nie robią trudności z tego powodu, że wracasz na salę po zakupie, szukając jeszcze czegoś o czym wcześniej niby zapomniałeś. W każdym razie po kolejnym kwadransie zjawiam się przy punkcie reklamacji, aby dokonać zwrotu towaru w stanie nienaruszonym, na który mam kwit zakupu. Bez problemu odzyskuję te pięć czy sześć dych, odbieram torbę i w rezultacie mój bilans zakupów jest następujący: mam sześćdziesiąt złociszy gotówką, nowe dżinsy i flaszeczkę Soplicy. W mieście jest kilka dużych marketów, więc pełną rundkę daję radę zrobić w dwa dni. Potem tydzień, dwa przerwy i od nowa. Na szczęście mam jeszcze dobrą pamięć i dbam o to, by raczej nie trafiać na tych samych ludzi z obsługi i ochrony. Ci się zresztą często zmieniają.
No, ale wracając do dzisiejszego dnia, ciąg dalszy tematu środy i dlaczego jest taka fajna. Po południu czas pomyśleć o podwieczorku, a w środy podają go o siedemnastej trzydzieści w takim jednym osiedlowym klubie. Tego dnia odbywają się otwarte autorskie spotkania artystyczne, głównie poetyckie, lecz nie tylko. Uczęszczam, chociaż z poezją nie mam nic wspólnego. Ale zawsze jest tam elegancki poczęstunek, kawka, herbatka, ciastka. Trudno, ale wypada poświęcić te półtorej godzinki i odsiedzieć całą imprezę. Zwłaszcza, że często serwują do tego winko, które w kieliszkach czeka już na stolikach na gości. Jako że rzadko przychodzi komplet, to jak się człowiek sprytnie zakręci, zaliczy trzy albo i cztery lufy. W mieście jest kilka podobnie działających klubów i do nich też zaglądam. Pewnie tak się umówiły, że każdy organizuje imprezy innego dnia tygodnia, no to pasuje jak ulał, rozrywka jest permanentna, a i udział w kulturze też się liczy. Nigdy jednak nie siadam za blisko czoła, żeby nie kusić losu i nie zostać wyrwany do wypowiedzi. Chociaż prawdę mówiąc, zdarzyła mi się raz chętka by tak sam z siebie zabrać głos, kiedy ktoś plótł ewidentne takie dyrdymały, że człowiek męczył się słuchaniem. Ale to był jakiś filozof-poeta. Same ogólniki i slogany, zero konkretu. Podejrzewałem, że gdyby go zapytać o godzinę, najpierw przez kwadrans gadałby o względności czasu.
Nie wspomniałem jeszcze o licznych sobotnich spotkaniach towarzyskich na mieście. W centrum, niedaleko parku, jest taki zakątek z ceglanymi kolumnami i drewnianym ażurowym zadaszeniem, gdzie się spotykamy. Godzinka paplaniny i gdy już się zbierze cała ekipa, ruszamy kawałek dalej, na podwórko starej kamienicy. Osłonięte od ulicy i ciekawskich, idealnie nadaje się na małą biesiadę. Każdy coś przynosi i w sumie jest tego tyle, że schodzi nam nieraz do samej północy. Ja nie piję wódki, więc wnoszę do puli te małe flaszeczki z Soplicą albo Krupnikiem, zależnie od marketu; tę ostatnią to akurat z Carefoura. Za to bez krępacji korzystam z piwka, pieczywa i drobno pokrojonego kabanoska, najprawdopodobniej podobnego pochodzenia jak i moje dary. Ale wszystko jest zawsze w porządku, świeże i nikt się na nic zdrowotnie nie skarżył. Zwykle jest nas ośmiu do dziesięciu chłopa, chyba że ktoś akurat przyprowadzi jakąś cizię. Rekordzista, taki jeden Maras Kutaras, przyszedł raz z pięcioma! Czaisz? Pięć studentek skołował prosto z dworca, gdy mu się zwierzyły, że spóźniły się na pociąg i następny mają dopiero rano. No, wszystkich pięciu naraz nie było gdzie przechować, więc niektórzy dżentelmeni ofiarowali się zadbać o pojedyncze sztuki, ale panny nie zdecydowały się rozdzielić. Owszem, napiły się z nami i żałowały, że są tylko przejazdem, taka z nas okazała się miła kompania. Muszę przyznać, że chłopy zachowały się przyzwoicie. Tylko dwóch się porzygało, ale dyskretnie, w ciemnym kącie. Jedna z nich, Malinka, doiła równo i dała się namówić na mały występ. Rozebrała się co prawda tylko do majtek i stanika, ale i tak mieliśmy niezły show. Ten wieczór wspominaliśmy z pół roku. Niestety później podobnych artystek nie pamiętam, ale może dlatego, że nie we wszystkich imprezach brałem udział. Trafiła mi się przerwa w życiorysie. Pechowo złamałem nogę, zaczęły się komplikacje i wylądowałem na dłuższy czas na państwowym, szpitalnym wikcie. Teraz powoli dochodzę do formy i niedługo zamierzam wrócić do działania, bo w czasie tej laby wpadło mi do głowy parę nowych pomysłów.
Tyle na razie. Pan Mietek obiecał, że kiedyś jeszcze ze mną pogada…
JULIUSZ RAFELD