Łapię się na tym, że z oporami sięgam do problemów, które w danej chwili wyraźnie majoryzują dyskurs społeczno-polityczny. Wtedy moim alibi staje się fakt, że temat jest ograny i powiedziano o nim już wszystko. A co dopiero, gdy problem powraca niczym bumerang! Bo ile można? Co robić, gdy zwaśnione plemiona okopią się na swoich pozycjach i stają się impregnowane na argumenty innych?
Doskonałym tego przykładem jest dostępność aborcji w naszym kraju. Z jednej strony to problem, który, jak żaden, rozpala i dzieli Polaków, z drugiej – milczeć wobec poczynań fundamentalistów jest grzechem, ciężkim grzechem zaniechania. Więc, choć zabierałam w tej sprawie głos już nie raz, znowu staję ramię w ramię z kobietami niosącymi hasło „Myślę, czuję, decyduję!”
Ciężar taszczonego w protestach baneru jest niczym wobec ciężaru, jaki w Polsce przychodzi dźwigać kobietom, które w ciągu 2 lat od czasu niemal całkowitego zakazu aborcji wydanego przez trybunał Julii Przyłębskiej zdecydowały się zajść w ciążę. I nic to, że dziecko może nie mieć czaszki, albo „tylko” urodzić się z zespołem Downa, wszystkie MUSZĄ przyjść na świat. Żeby, jak wyznał guru fundamentalistów znad Wisły, ochrzcić je i pochować. A to, co w czasie, nim te słowa ciałem się staną, dzieje się z ciałem i duszą kobiety jest traumą trudną do wyobrażenia. Uszkodzony płód rośnie pod sercem nieszczęsnej matki, a wraz z nim rozwija się jego nieuleczalna wada. Czasem płód obumrze, czasem umiera kobieta nie zostawszy matką. Wprawdzie nieludzkie prawo przewiduje w swej łaskawości ratowanie kobiety, gdy ciąża zagraża jej życiu, ale to teoria. Nie jest bowiem tajemnicą, że tzw. efekt mrożący wyroku zdołał skuć lodem sumienia niektórych lekarzy, którzy nad życie ciężarnych przedłożyli święty spokój.
Kilka ofiar odhumanizowanego wyroku znamy z imienia i nazwiska, ale ile jest ich naprawdę nikt nie wie. Polki ratują się jak mogą i albo szukają możliwości aborcji w krajach, gdzie prawo jest sprzymierzeńcem kobiet noszących płód z wadami letalnymi, albo w ogóle rezygnują z rodzenia dzieci. Bo w Polsce po prostu boją się zajść w ciążę i żadne 500+ tego nie zmieni. Żeby odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”, trzeba otrząsnąć się ze światopoglądowego zacietrzewienia i zrozumieć, że kobiety nie marzą o przerywaniu ciąży, one chcą mieć WYBÓR. Chcą móc same decydować o sprawach ważących na ich życiu, a najczęściej na życiu całej rodziny.
To prawo niezbywalne wolnego człowieka. Chciałoby się powiedzieć, że każdego, jednak Polkom zostało ono zabrane. O ich losie decydują obcy ludzie, którzy zdają się uważać, że ciąża odbiera kobietom rozum i otwiera na podszepty szatana. A to skutkuje „zabijaniem dzieci”, co jak mantrę powtarzają zatwardziali przeciwnicy aborcji nie dopuszczając do siebie argumentów podnoszonych przez naukę. Nie mówiąc o tłumach protestujących po osławionym wyroku trybunału Julii Przyłęckiej. Tymczasem ulica nie niesie na banerach apoteozy usuwania ciąży, tylko walczy o PRAWO do aborcji, a to zasadnicza różnica.
I nie jest przymusem korzystanie z tego prawa. Są kobiety mające siłę, by zmierzyć się z wydaniem na świat dziecka, które jeśli zaraz nie umrze, to będzie żyło niewymownie cierpiąc. Wraz z nim będzie cierpiała matka, a nie każdą kobietę stać na taki heroizm. Nikt nie ma prawa tego od niej wymagać, gdy państwo niejako „na otarcie łez” jednorazowo wypłaca aż 4 tysiące złotych! Gdy, jak słyszymy od kobiet wychowujących potomstwo z nieodwracalnymi wadami, decydenci bardziej troszczą się o dzieci nienarodzone, niż o te już żyjące. Ból ich egzystencji mąci obraz chrześcijańskiej posługi ratowania zbłąkanych owieczek. A że niezależnie od ich woli? Sorry! Fundamentalista nie pyta, on wie lepiej.