Też tak macie, że gdy oddalicie się nieco od komórki, ta natychmiast się rozdzwoni? U mnie to norma, więc w desperacji zaczęłam telefon zabierać nawet do łazienki. No i co z tego, skoro milczy, gdy mogę poń sięgnąć, bo robię – na przykład – makijaż, czyli „napuszczam sobie urody”. Za to ledwo wejdę pod prysznic komórka zaczyna wariować, co zresztą bardziej widzę po wibracjach, niż słyszę. Taka złośliwa!
I tym sposobem nieopacznie otworzyłam puszkę Pandory z mikrokosmosem, którym rządzi Złośliwość Przedmiotów Martwych. Jest upierdliwa i przebiegła, nie dopada bowiem mających czas i luz, tylko człowieka, który spiesząc się na ważne spotkanie, ani rusz nie może znaleźć kluczyków od samochodu. Albo melomankę w za ciasnych szpilkach próżno poszukującą po całym domu biletu na koncert. Albo dusigrosza, który nie ma zielonego pojęcia, gdzie ukrył 200 PLN na czarną godzinę. Albo starszą panią, co to nie pamięta na jakie miejsce odłożyła legitymację emerycką. Albo ogarniętego zazwyczaj trzydziestolatka, który schował przed dziećmi tablet i teraz nie może go znaleźć. Albo perfekcyjną panią domu nerwowo przetrząsającą torebkę w poszukiwaniu kartki z listą zakupów, gdy ta została na kuchennym stole. Albo…
Przykładów znam setki, szczęśliwie nie wszystkie z autopsji, a są ich tysiące. Nic dziwnego, bo Złośliwość ma oddanego i kreatywnego pomagiera – Diabła, który nasz przedmiot pożądania lubi przykryć ogonem. – Jestem pewna, że te paluszkowe baterie schowałam w sekretarzyku, ale ich tam nie ma… – Dobrze pamiętam, jak kładłem książkę na stoliku nocnym, więc ktoś musiał ją wziąć, bo jej tu nie widzę… I tak dalej, i tak w kółko… Denerwujemy się, pocimy, gotujemy w środku. Bezradni rzucamy w przestrzeń oskarżenie, że to Diabeł Ogonem Nakrył. Fakt, często nakrywa, zresztą ze Złośliwością Przedmiotów Martwych doskonale się uzupełniają, łączy ich bowiem dzika radość z wprowadzania w nasze życie chaosu, nerwowości i podwyższonego ciśnienia.
Jest więc dwoje na jednego i ty człowieku nie masz szans! – trudno opisać ulgę, z jaką odetchnęłam uświadomiwszy to sobie. Miałam bowiem alibi dla utkniętej gdzieś płyty, dla zapomnianego schowka na sekretne zapiski, dla zawieruszonego rachunku za prąd, dla zaginionych gdzieś zdjęć, które obiecałam pokazać wnuczkom. Gdy tak rozgrzeszałam się z rozmachem i an block, stan ogarniającej mnie błogości przerwał ostry dźwięk komórki. Niestety, to że mój błogostan został naruszony, nie jest równoznaczne z odzyskaniem przytomności umysłu. Straciwszy czujność, znowu straciłam czas i nerwy, bo chyba już po raz setny zadzwoniono do mnie w sprawie fotowoltaiki. Wiem, wiem, nie wolno dać się nabrać, bo to naciągacze. I nie dyskutować, gdyż to nie ludzie nawijają słuchaczom panele słoneczne na uszy, tylko boty. Że niby takie roboty…
Jak zwał, tak zwał, jeśli nawet to bot, zawsze za nim stoi człowiek. Co go wymyślił, skonstruował, zaprogramował, a teraz obsługuje. I, jak twierdzą znawcy tematu, tu leży pies pogrzebany. Bo słodkim głosem przemawia do nas nagranie, ale steruje nim żywy człowiek mający reagować na to, co słyszy i wciskać stosowny guzik. Tyle, że ten roboto-człowieczy duet jest zaprogramowany na standardowe odpowiedzi, więc gdy na kolejny telefon zniecierpliwiona oznajmiłam, że zainstalowałam panele słoneczne na parapecie, duet zamilkł. A ja gratulowałam sobie patentu na odstraszenie speców od fotowoltaiki.
O naiwności! Bot zmienił numer, ja się nań nabrałam i znany głos bardziej oznajmił, niż zapytał: rozumiem, że jest pani właścicielką domku jednorodzinnego? – Byłam 10 lat temu! – wrzasnęłam wściekła. Ale że złość piękności szkodzi niczym Pesel, gdy znowu się odezwali, z ciekawości przeczekałam, aż bot przyswoi, że nie mam willi. I warto było, bo słodki głos przemówił do mnie w te słowy: rozumiem, że jest pani właścicielką dachu? Zatkało mnie! Ale równie szybko odetkało i odparowałam, że jestem właścicielką tylko 1/3 dachu, reszta należy do skrzypka i kotki. A że dach to blaszany, jest gorący i bez paneli. Czyżby skumali? Bo na łączach cisza.