Nie, żebym była specjalną admiratorką święta 8 marca i gdyby nie okazjonalne promocje na zakupy online, nie pamiętałabym, że to Dzień Kobiet. Ale jeśli sprezentowanie sobie kupionej w sieci kolejnej pary butów dobrze wpisuje się w babską logikę obchodów nieobchodzonego święta, nie można tego powiedzieć o rozmyślaniach nad angażowaniem się Polski w wojnę w Ukrainie.
Tymczasem, mocno wieczorową porą 8 marca 2022 roku od takich właśnie myśli pękała mi głowa. Jednak pamiętając, że ból Ukraińców jest większy, niż mój, pozwolę sobie tylko nieśmiało zauważyć, że w tych moich pokrętnych asocjacjach jest coś na rzeczy. Weźmy choćby tzw. pierwiastek „międzynarodowy”, przecież 8 marca to, jakby nie było, Międzynarodowy Dzień Kobiet, natomiast bezprecedensowa napaść Rosji na Ukrainę rozpętała prawdziwie międzynarodową burzę.
Niczym w systemie naczyń połączonych, powyższemu spostrzeżeniu towarzyszy nieodparte wrażenie, że dla głównych graczy Zachodu właśnie skala umiędzynarodowienia tej burzy jest sprawą kluczową. Nie ma dnia, aby prezydent Żełenski nie upominał się o większe zaangażowanie w pomoc swojej ojczyźnie walczącej z rosyjskim najeźdźcą. Apeluje do NATO o zamknięcie przestrzeni powietrznej nad Ukrainą, ale sojusznicy, stanowczo odrzucając taką możliwość, za koronny argument podają, że byłoby to równoznaczne z włączeniem się NATO w konflikt zbrojny, a co za tym idzie z rozpętaniem wojny na skalę globalną. To by był początek III wojny światowej!
Z jednej strony można tę argumentację zrozumieć, tym bardziej, że wieszczy katastrofę i krew mrozi w żyłach. Z drugiej jednak, takiemu laikowi, jak ja trudno zrozumieć dlaczego – nieukrywane przecież – dozbrajanie przez Zachód armii ukraińskiej, zaopatrywanie tamtejszych żołnierzy w broń różnego kalibru, zasięgu i przeznaczenia nie jest dla Putina papierkiem lakmusowym intencji NATO.
Wprawdzie nie uważam, że wojna to „męska rzecz”, ale to raczej z powodu antywojennej postawy i gender bym do tego nie mieszała. Zresztą 8 marca 2022 roku wystarczająco „w temacie” namieszała polska nota dyplomatyczna o tym, że chcemy przekazać myśliwce MIG-29 do amerykańskiej bazy w Ramstein w zamian za samoloty o „analogicznych zdolnościach operacyjnych”. I gdyby nie – pozostający w domyśle – fakt, że MIGi miały być pomocą dla walecznej Ukrainy, pozwoliłabym sobie na uwagę pt. Deal po polsku, czyli: my oddajemy swoje myśliwce nieodpłatnie, a te „analogiczne” od Stanów mamy kupić. Jeszcze mi rumieniec wstydu za tę złośliwość nie zszedł z lica, gdy w mediach zaczęło huczeć, a informacje zmieniały się, jak na sprawę przystało, MIGiem! Pozbawieni przez „dobrą zmianę” buławy dowódcy wojskowi zrazu wypowiadali się o polskim manewrze pozytywnie, podkreślając, że „co złego, to nie my” , bo w nocie MSW nie ma słowa o Ukrainie , której maszyny przekaże nie Polska bezpośrednio, a Stany Zjednoczone. Zatem będziemy kryci! Tyle, że zza oceanu szybko usłyszeliśmy, iż z USA nikt sprawy MIGów nie uzgadniał, a potem w przestrzeni medialnej pojawiły się głosy jawnej krytyki.
Przyznam, że nie mam pojęcia na czym stanęło. Wyłączyłam telewizor zirytowana, ,że nie mogłam się nacieszyć decyzją polskiego rządu, od której niebo nad Ukrainą stałoby się bardziej bezpieczne. Nie znam się na wojennej strategii, ale byłam przez moment dumna z tych, których na co dzień nie popieram, naprawdę. Chwilo trwaj! – chciało mi się zakrzyknąć w proteście, gdy informacje zmieniały się MIGiem. Teraz jestem zdezorientowana i boję się, że znowu będę musiała usiąść w swoim kąciku opozycjonistki. I powiem Wam, że wcale mnie to nie cieszy!