Spokojnie, to tylko czeska komedia (choć z amerykańskim kontekstem)
Kino czeskie w polskich praktykach kinofilskich lokowało się wielokrotnie. Pierwszy raz w okresie czechosłowackim, pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy „nowa fala” pod wodzą Jiříego Menzla, Vĕry Chytilovej, Ivana Passera i Miloša Formana szturmem zaczęła zdobywać festiwalowe trofea. Po raz drugi, gdy w latach siedemdziesiątych zaczęły trafiać do naszych kin „bláznivé komedie” – nieco zwariowane filmy osadzone w przestrzeni międzygatunkowej, czerpiące garściami z doświadczeń kina science-fiction, stylu noir czy nawet obyczajowego kina rodzinnego, jak w przypadku nieśmiertelnego obrazu „Mareczku, podaj mi pióro” Oldřicha Lipskiego. Trzecie podejście do zdobycia polskich filmowych serce miało miejsce w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to tempo celuloidowych projektów zaczęli dyktować ówcześni trzydziestoparolatkowie jak m.in. Hřebejk („Pod jednym dachem”, „Musimy sobie pomagać”) czy zdobywca Oscara Jan Svĕrák („Kola”, „Szkoła podstawowa”, „Butelki zwrotne”). Jako, że nawiązywali oni do narracyjnych pomysłów wcześniejszych pokoleń (Jan Svĕrák jest zresztą synem wybitnego aktora i reżysera Zdĕnka Svĕráka). Formacja ich nazwana została „nową falą”, a ich twórczość określano mianem „pięknych czeskich filmów” (eské, hezké filmy).
Od kilkunastu lat kino naszych południowych sąsiadów stanowi przedmiot celebry jedynie kilkusetosobowego grona entuzjastów (nie ukrywam, że i ja do nich należę), którzy przed pandemią spotykali się na przeglądach, organizowanych w ostatnich dnia kwietnia i pierwszych dniach maja ubiegłego roku w Cieszynie i czeskim Cieszynie. Wyjątkowość tych spotkań polegała m.in. na tym, że można było obejrzeć w polskiej wersji napisowej najnowsze filmy znad Wełtawy ze świadomością, że nie mają one szans na dystrybucję w Polsce. Dotyczyło to zarówno kina artystycznego, autorskiego, gatunkowego z ambicjami społecznymi jak i komercyjnego, również inkrustowanego komediowym konterfektem.
Jednak konsekwentne eksplorowanie streamingowych kanałów udowodniło mi, że poza Cieszynem też istnieje obieg czeskiego kina popularnego, które raczej nie ma szans na pokazy w wielosalowych multipleksach. Ostatnio trafiłem na dwa tytuły z 2018 i 2020 roku, bezlitośnie nawiązujące do sprawdzonych wzorców kina głównonurtowego (hollywoodzkiego), z rozpoznanymi już wcześniej bohaterami, raczej stanowiące franczyzy produkcyjne, niż samodzielne produkty, ale – z uwagi na czeskie pochodzenie – wpisane w moją środkowoeuropejską wrażliwość.
Pierwszy z nich: „Zemsta kobiet” w reżyserii weterana słowackiego (tak, tak miedzy kinematografią czeską i słowacką dokonywane były, są i będą daleko idące transfery produkcyjne) kina gatunkowego Dušana Rapoša. Trzy kobiety Karla, Mona i Sandra spotykają się na psychoanalitycznej terapii, by pokonać traumę wynikającą ze zdrady małżeńskiej ich partnerów. W wyniku zawartego przez nie paktu gwiazdor filmów akcji, polityk reprezentujący konserwatywne, prorodzinne wartości i bogaty deweloper ponoszą karę okrutną, groteskowo inkrustowaną a przede wszystkim genderowo motywowaną. Podobieństwa ze „Zmową pierwszych żon” Hugh Wilsona same się narzucają, a bohaterki grane przez mniej znane czeskie heroiny w średnim wieku: Janę Paulovą, Mahulenę Bočanovą i Eva Vejmělkovą (nota bene współautorkę scenariusza) w niczym nie ustępują urokiem, umiejętnościami i konsekwencją w budowaniu komediowego napięcia swym hollywoodzkim antenatkom: Diane Keaton, Goldie Hawn i Bette Mildner. Warto przy tej okazji odnotować kilkunastosekundowy udział Heleny Vondračkovej w roli pielęgniarki w gabinecie andrologicznym – to z jednej strony ironiczny komentarz do jej statusu (niegdysiejszego) obiektu męskich fantazji erotycznych, a z drugiej: świadectwo wiecznej obecności w nadwełtawskiej popkulturze. „Zemsta kobiet” mimo dość oczywistego naśladownictwa zachowuje świeżość, proponuje bezpretensjonalną diagnozę starego kulturowego motywu walki płci (z ogromnym feministycznym nawiasem – kobiety mszczą się, bo w katalogu mężowskich przyjemności znajdowały się na samym końcu listy, więc to co robią jest i okrutne i sprawiedliwe), ale przede wszystkim ukazuje Czechy w obyczajowej otulinie początku trzeciej dekady XXI stulecia.
Drugim filmem czeskim, wzorowanym na hollywoodzkich narracjach jest komedia Rudolfa Havlika „Czego pragną mężczyźni”. Można ją również wytropić na polskich platformach streamingowych i podobnie jak w poprzednim przypadku warto poświęcić na to czas. Tym razem film z 2018 roku przywołuje amerykańską genderową komedię pomyłek z 1991 roku „Switch: Trudno być kobietą” Blake’a Edwardsa z popisową rolą Ellen Barkin, która stała się żeńską wersją zagorzałego kobieciarza i męskiego szowinisty z twarzą Perry’ego Kinga. W zrealizowanym niemal trzy dekady później filmie reżysera, specjalizującego się w gorzkich komediach romantycznych (jego „Babovky” nakręcone na podstawie powieści Radki Třeštikovej z uwagi na pandemię musiały czekać na premierę ponad 2 lata, a i tak okazały się komercyjnym sukcesem ostatniego sezonu) podobny duet stworzyli: Anna Polivková i Jiří Langmajer. To aktorzy bardzo popularni nad Wełtawą o zdecydowanie komicznym emploi. Główny bohater Karel Král na skutek nieopatrznie wypowiedzianego życzenia (zaklęcia) przeistacza się w kobietę Karlę Královą. Kiedy jako swoja żeńska wersja poznaje drugą stronę kulturowej (płciowej) barykady, zaczyna rozumieć na czym polega partnerstwo, tolerancja i odpowiedzialność. Brzmi to trochę jak dydaktyczna podpórka, coś w rodzaju konspektu na zajęcia o tematyce równościowej, ale nie ma się co obawiać. Komedia „Czego pragną mężczyźni” jest zabawną podróżą zarówno przez szlak wyznaczony perypetiami głównych protagonistów jak i kolejnym zaproszeniem do Pragi – z jej osobliwościami, artefaktami i pocztówkowym pejzażem. Jednym słowem kino czeskie ma nam sporo do zaproponowania. Trzeba sobie o nim tylko przypomnieć.
Mariusz Guzek