WIEJE … GROZĄ, GROTESKĄ I NADZIEJĄ
Dzwoniłam w środę do koleżanki i już po chwili wiedziałam, że „jest nie halo”, jak mawia młodzież. Pytam z troską, a ona wzdycha, że jest meteoropatką i dopóki nie przestanie wiać, to z prywatnego rowu mariańskiego nie wychynie. Powspółczuwałam jej, bom istota empatyczna, poza tym moja Mama też tak miała. Znaczy z tym wiatrem, który – dokopuję się rodzinnych wspomnień – szarpał każdy maminy nerw z osobna.
Czułam się podobnie, gdy zobaczyłam spustoszenia po wichurze szalejącej nad Polską w nocy z 16 na 17 lutego. Nieszczęśnicy, którzy stracili dach nad głową, pomimo upływu godzin, stali nad obróconymi w ruinę domostwami powtarzając w kółko, że to było tak, jakby z nieba leciały kamienie, a wszystko trwało okamgnienie. Straszne! Tym straszniejsze, że to, co dziś nazywamy anomaliami pogodowymi musimy zacząć traktować jak normalne zjawiska meteorologiczne – wieszczą znawcy tematu. I nie przepuszczają okazji, żeby uświadamiać udział człowieka w tym dziele zniszczenia. By nie rzec – „sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało”, ale to już wytykając decydentom analfabetyzm klimatyczny i nieodwzajemnioną miłość do węgla.
I tak nieoczekiwanie, bo wiatr kręci człowiekiem jak chce, przywiało mnie w kręgi rządowe. Chyba też jestem meteoropatką, bo doba minęła, a ja ciągle byłam mocno zawiana po tym, jak jednym haustem musiałam łyknąć Ziobrowe oskarżenia. Nie, jeszcze nie mnie… Premiera, którego minister sprawiedliwości zgromił za zgodę na dyktat Brukseli – kasa za praworządność i postawił w konferencyjny stan oskarżenia mówiąc: to historyczny błąd Mateusza Morawieckiego! I powstał dylemat: czy rzeczywiście powiało wiatrem historii, czy przepoconym powietrzem z ringu politycznej nawalanki?
Szczerze mówiąc, to by było nawet śmieszne, gdyby nie było groźne. Co nam niepotrzebne w sytuacji, gdy od wschodu wiatr niesie grozę już nie na żarty. Wszystkie stacje – nadające z ziemi, z satelity i z łaski pańskiej od rana do nocy dywagują: najedzie czy nie najedzie Rosja na Ukrainę. Pojęcia nie mam, mam za to nadzieję, że rządzący naszym krajem już się nauczyli poruszania po dyplomatycznych salonach bez wdzięku słonia w składzie porcelany. Inna rzecz, że obejrzawszy zorganizowany przez Donalda Tuska zlot w sprawie konfliktu na linii Moskwa – Kijów miałam wrażenie, że przepustką nań uczyniono bycie „byłym”. Prezydentem, dowódcą, premierem… Tymczasem ja, w obliczu niebezpieczeństwa, oczekuję, że ów „były” siądzie z „obecnym” i rada w radę, wspólną mądrością zatroszczą się o Polskę, o Polaków.
Już tonęłam w myślach niewesołych, gdy powietrze znowu zawirowało i wiatr przyniósł zdumiewającego newsa. Nie wiem, jak wy, ale ja kompletnie się tego nie spodziewałam! Od dawna zachodzę w głowę, jak to możliwe, że w obliczu niezliczonych afer i konfliktów, rozbuchanego nepotyzmu i karygodnej arogancji władzy, PiS trzyma się mocno? Aż tu Instytut Badań Społecznych i Rynkowych obwieszcza wyniki sondażu poparcia dla partii politycznych! Niby rewolucji nie ma, bo PiS (z Solidarną Polską) zbiera z puli 32,5 %, ale KO już depcze mu po piętach notując 29,3 % poparcia. Co oznacza wzrost o 9 punktów procentowych względem stycznia i to dopiero jest niespodzianka! Pytanie brzmi: co spowodowało odpływ zwolenników Hołowni, bo to Polska 2050 z marnymi 8,6 % poparcia spadła na łeb, na szyję… Ale rozmyślanie nad tym zostawiam politologom, mnie bowiem zżera ciekawość czy Donaldowi Tuskowi podstawiono już białego konia?