Lubię i cenię Stanisława Sojkę, więc ucieszyłam się, gdy wiele lat temu była okazja, by pogadać prywatnie, na kompletnym luzie. Niestety, jedyne, co z tego spotkania pamiętam, to radosną nowinę, że artysta po raz drugi został tatą, bo właśnie urodził mu się syn Kuba. – To imię dobrze wróży – zgodnie podchwyciliśmy z mężem, bo sami byliśmy już wówczas szczęśliwymi rodzicami trzyletniego Jakuba. Zresztą po dziś dzień chętnie słucham Staszka Sojki i w samozwańczym duecie śpiewam z nim, że „Życie nie tylko po to jest, by brać,/Życie nie po to, by bezczynnie trwać/ I aby żyć, siebie samego trzeba dać”.
Inaczej sprawa ma się z równie pięknym utworem Sojki – „Cud niepamięci”. Tutaj towarzyszą mi
uczucia ambiwalentne,
takie „na dwoje babka wróżyła”, choć mam w swoim bardzo prywatnym CV przynajmniej jeden taki moment, w którym ów cud niepamięci okazał się zbawienny. Co więcej, myślę że umiejętność niepamiętania – rzadziej wrodzona, częściej wypracowana w ramach psychoterapii – uratowała niejedno życie. Albo na jakiś czas zmieniła je na lepsze upychając demony z tyłu głowy, o czym doskonale wiedzą ofiary zespołu stresu pourazowego (PTSD). A jednak, gdy przez cytowaną „niepamięć” rozumieć porwane na strzępy i z trudem odtwarzane wspomnienia, czy też wprost zapominanie, ów „cud” już nie wydaje mi się taki cudowny.
Za to bywa zabawny. Jestem w wieku, gdy przytoczone niżej sytuacje już zdarzają się nierzadko, a będą jeszcze częściej. Wystawcie sobie scenę, w której dwie usadowione przed telewizorem seniorki ochoczo wtórują jakiejś młódce i śpiewają wraz z nią „żegnaj kotku (…)
żegnaj świnko,
(…) żegnaj misiu”. – Ale, ale! Z czyjego repertuaru znamy tę piosenkę? – przekrzykujemy się jedna przez drugą i nagle, jak na komendę, obie milkniemy zakłopotane. – Kto to śpiewa? – chcemy sobie przypomnieć, a tu nic – czarna dziura, nawet dwie… – Wiem! Ona tak przejmująco śpiewa o „rozstań moście”, a na gitarze akompaniuje jej Strobel, Janusz Strobel – recytuję zadowolona, że jedną nogą jestem już po jasnej stronie mocy. Aż tu, trach! I zardzewiałe klapki otwierają się nam równocześnie, bo chórem krzyczymy: „Hanna Banaszak!” i wybuchamy niepohamowanym śmiechem.
Co by nie mówić, sytuacja była dość komiczna, ale bynajmniej nieodosobniona. Nieomal bliźniacza przydarzyła mi się po kilkunastu dniach, tym razem w towarzystwie zaprzyjaźnionej Pani Bo. Pośród dziesiątek niewyczerpanych tematów znowu powtórzył się wątek muzyczny, a wraz z nim
pojawił się David Gilmour.
– To ten, z tego znanego zespołu, no wiesz… – zapętliła się Pani Bo. Pewnie, że wiedziałam: – Tego od ściany! – rzekłam z marsowym czołem i nim popłakałyśmy się ze śmiechu, to kultowy Pink Floyd nazwałyśmy już jednym głosem. Ale sama nie wiem – śmiać się czy płakać, gdy okazuje się, że w krótkim czasie pamięć zagrała ze mną w „chowanego” po raz kolejny. A przecież nie ostatni! Więc zadaję sobie podszyte strachem pytanie, jak długo będę umiała z potrzasku niepamięci wychodzić z dowcipem na ustach i uśmiechem na twarzy?
Już chciałam ciężko westchnąć, ale zamiast tego wydobyłam z siebie ciężkie słowa, jakimi zrugałam się za … dezercję! Z normalnego życia, w którym zapomnienie nazwiska, czy innego słowa, co to mam na końcu języka nie czyni mnie nikim wyjątkowym w gronie równolatków. Ale ja, niby odrobinę pocieszona, dalej brnę w temat niepamięci i poszukuję w zmęczonej głowie przyczyn dziwnego wzmożenia wokół tego tematu. „Szukajcie, a znajdziecie”
obiecują w Piśmie Świętym
i prawdę rzeczą, bo nagle uprzytomniłam sobie, że to pokłosie spotkania z najbliższą kuzynką „po mieczu”, z którą nie widziałam się – bagatela! – 48 lat.
Szczęśliwie gadało nam się tak, jak byśmy rozstały się przedwczoraj, jednak było w tym coś, co mnie uderzyło. Gdy wspominałyśmy wspólne chwile sprzed lat zdarzało się, że albo każda zapamiętała je inaczej, albo pamięć którejś z nas jakby wcale ich nie zarejestrowała. Jednak, gdy trochę pogrzebać w naszym mózgu znajdziemy tam … konika morskiego, a konik, jak to konik – bywa narowisty, nawet odgrywając kapitalną rolę w tworzeniu naszych wspomnień. To hipokamp (kształtem przypomina konika morskiego), gdzie dokonuje się przekształcenie pamięci krótkotrwałej we wspomnienie długotrwałe.
Powstałe połączenia neuronowe zostają tu zakodowane, by w takiej postaci mogły zostać utrwalone. Trwa to czasem miesiącami, a gdy się rzecz dokona, utrwalona, czyli skonsolidowana
pamięć wraca skąd przybyła
(np. wspomnienia emocjonalne do ciała migdałowatego).
Że hipokamp już zrobił swoje, to mogę zrozumieć, ale dalsze losy wspomnień,
które chcemy przywołać zaskoczyły mnie. Naukowcy twierdzą, że każdorazowe ich przywoływanie daje im jakby nowe życie, co nazywają rekonsolidacją. Gdy sięgamy po wspomnienie, staje się ono ponownie plastyczne, przez co podatne na zmiany. Poza tym często przestaje być dziewiczo czyste, bo zostaje „skażone” naszą obecną wiedzą i utrwala się w zniekształconej, nieco innej od pierwotnej, postaci. Skomplikowane to, ale bardzo ciekawe. No i tłumaczy zróżnicowanie wspomnień moich i kuzynki. Nasze spotkanie uważałam za bardzo udane, a teraz – dzięki temu, że skłoniło mnie do zerknięcia w głąb tej super maszynerii, jaką jest ludzki mózg – mogę dodać, że było też pożyteczne.