No i stało się. Pan Fernando Manuel Fernandes da Costa Santos przestał być trenerem niezwyciężonej biało – czerwonej armady, czyli reprezentacji Polski w piłce nożnej.
To kolejny szkoleniowiec, który połamał swoje trenerskie zęby na Lewandowskim, Krychowiaku, Szczęsnym, Miliku et consortes. Wcześniej – zaledwie w ostatnich pięciu latach byli jeszcze – po zwolnieniu Adama Nawałki – Jerzy Brzęczek, Paulo Sousa i Czesław Michniewicz. W tym czasie jedynym osiągnięciem (?!) naszej reprezentacji był awans z grupy na ubiegłorocznym Mundialu w Katarze. Skromnie…. Jednak przez cały czas, odpowiedzialny za reprezentację Polski Zawiązek Piłki Nożnej – w myśl zasady „kowal zawinił, Cygana powiesili” w świętym spokoju pozostawia kompromitujących się na boisku futbolistów, wymieniając jedynie sterników biało-czerwonej nawy. Wiem – to nie prerogatywa (modne ostatnio słowo) władz federacji piłkarskiej, by ingerować w skład drużyny narodowej. Jednak powoływanie kolejnych szkoleniowców, mających z byle jakich piłkarzy stworzyć odnoszący sukcesy zespół narodowy, przypomina troszkę – wyimaginowane oczywiście – zlecenie, aby Gustaw Eiffel zbudował swoją słynną wieżę w Paryżu, korzystając wyłącznie z tego, co znajdzie na złomowisku.
Bo to nie selekcjonerzy ponoszą winę za to, co finalnie oglądamy na murawie. Nieodparcie ciśnie się tu na myśl – obsceniczne i wulgarne – powiedzenie, o kręceniu bata z …. Państwo już wiecie z czego…. Fascynująca jest przy tym odporność piłkarskiej centrali na doświadczenie. Skoro kolejni selekcjonerzy, korzystając niemal z tych samych piłkarzy, nie są w stanie osiągnąć – już nie sukcesu, ale choćby – przyzwoitego wyniku, przychodzi na myśl inne porzekadło, czasem przypisywane Arabom, innym razem Chińczykom. Brzmi ono mniej więcej tak: „Jeśli jedna osoba powie ci, że jesteś osłem, nie przejmuj się. Jeśli powie to druga – zignoruj. Jeśli trzecia – zastanów się. Jeśli czwarta – spójrz w lustro. Ale jeśli powie ci to piąta osoba – idź i kup sobie siodło”. Może czas wobec tego, aby PZPN wybrał się na zakupy …
Bo piłkarzy mamy – choć brzmi to niewiarygodnie – średnich i kiepskich, z przewagą tych drugich. I nie mówię tu o kwalifikacjach indywidualnych. Tu – momentami przynajmniej – jest całkiem nieźle. Mamy w reprezentacji graczy, którzy są – wybitnymi czasami – rzemieślnikami. Jednak mecze – w moim przekonaniu – wygrywają artyści. A jeśli ich brak – wygrywa duch zespołu, ambicja, nieustępliwość, modne u komentatorów „serducho” (szczerze nienawidzę tego sformułowania). Wspomnijcie Państwo rok 1992 i rozegrane w tym roku finały Mistrzostw Europy. „Vi er rode, vi er hvide, vi er danske dynamite” (Jesteśmy czerwoni, jesteśmy biali, jesteśmy duńskim dynamitem) – tak skandowali kibice Danii, sensacyjnego zwycięzcy tamtego turnieju, drużyny, która na Euro znalazła się szczęśliwym trafem, po wykluczeniu (rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 757) toczącej krwawą domową wojnę Jugosławii. Legenda głosi, że – nielubiany nota bene – szkoleniowiec biało – czerwonych (tych duńskich) Richard Moller-Nielsen, powołania na mistrzostwa wysyłał do kompletnie nieprzygotowanych graczy, z których większość była już na urlopach, na dziesięć dni przed turniejem. Tak naprawdę Duńczycy liczyli się z udziałem w Euro92. Na kilka dni przed turniejem rozegrali nawet sparring z zespołem WNP (dawny ZSRR). Zagrali jednak fatalnie i po remisie 1:1 zostali wygwizdani przez kibiców oglądających tę towarzyską potyczkę. Na dokładkę, udziału w turnieju odmówiła skonfliktowana z trenerem największa gwiazda zespołu – Michael Laudrup (taki ichni Lewandowski). Skutkiem tego, duńskich barw bronili : Peter Schmeichel, Lars Olsen, John Jensen, John Sivebæk, Torben Piechnik, Kim Christofte, Flemming Povlsen, Brian Laudrup, Kent Nielsen, Kim Vilfort i Henrik Larsen. Ile z tych nazwisk nawet najzagorzalsi futbolowi kibice pamiętają do dziś? Z całej tej ekipy jedynie pierwszy – bramkarz Peter Schmeichel ( mający zresztą polskie, a nawet kujawsko – pomorskie korzenie. Jego ojciec Antoni Schmeichel urodził się w Wąbrzeźnie, mieszkał w Chełmży, a z Polski wyemigrował w 1961 roku) zrobił wielką karierę. Wtedy był jednak dopiero u jej progu. Duńczycy wygrali tamte mistrzostwa, bo byli zespołem. Takim, w którym w praktyce realizowało się wymyślone prze Dumasa hasło: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.” „Gang Nielsena” – bo i tak nazywano tamtą reprezentację, zagrał na turnieju bez kompleksów. Kto oglądał tamtą Danię, pamięta – oni po prostu grali w piłkę i się tą grą zwyczajnie cieszyli. W dogrywce półfinału przeciwko najeżonej gwiazdami Holandii (grali w niej m. in. van Basten, Rijkard, Gullit, Koeman czy Bergkamp) podopieczni Nielsena słaniali się wręcz na nogach. Potrafili jednak doprowadzić do serii rzutów karnych, odprawić Holendrów i w finale ograć faworyzowanych Niemców. A wszystko dzięki waleczności i zaangażowaniu, ale także frajdzie, jaką sprawiała im gra.
I tu dochodzimy do sedna moich refleksji: radości z gry w piłkę. Nie cierpię przyznawać racji komuś, kogo nie lubię. A nie lubię pana Tomasza Hajty, niegdyś piłkarza, dziś komentatora stacji „Polsat”. Drażni mnie JAK mówi, kalecząc język polski. Jego „defenzywa” (zamiast poprawnej defensywy) czy „truskawka na torcie”(zamiast właściwej w tym związku frazeologicznym „wisienki”), to tylko niektóre powody mojej irytacji. Nie zachwyca mnie też CO pan Tomasz mówi. Mój pusty śmiech wywołują uwagi i reprymendy, jakich ten – przeciętny w końcu były piłkarz i słabiutki trener udziela – oczywiście umownie, w telewizyjnym studiu – największym futbolowym tuzom boiska czy trenerskiej ławki. Jednak w pomeczowym (Albania-Polska 2:0) studiu Polsatu, pan Tomasz tak oto odpowiedział innemu byłemu piłkarzowi – ekspertowi stacji Maciejowi Stolarczykowi na jego sugestie, że słaba gra naszych „orłów” mogła wynikać z ciążącej na nich presji i odpowiedzialności za wynik: „Zawodowi piłkarze, którzy zarabiają, po trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, piętnaście, dwadzieścia milionów euro i my dzisiaj mówimy, że jest presja? Zapamiętaj jedną rzecz – byliśmy wczoraj na meczu charytatywnym u Dymka (Roberta Dymkowskiego, byłego piłkarza Pogoni Szczecin, walczącego z ciężką chorobą – przyp. JK). Presja i mecz o życie to jest na onkologii. ….. Widziałeś uśmiech u jednego piłkarza w ostatnich naszych czterech meczach? Wykonywać najpiękniejszy zawód świata, potrenujesz dziennie trzy godziny, dobrze się odżywiasz, na wszystko cię stać, piękne panie za młodymi piłkarzami się oglądają, a my cały czas mówimy o presji. O jakiej presji ?!”
W tej wypowiedzi pan Tomasz – z właściwą sobie dezynwolturą – pomieszał dwa zjawiska, które w moim najgłębszym przekonaniu są prawdziwą przyczyną fatalnego poziomu polskiej piłki. Po pierwsze polskich piłkarzy – mówiąc kolokwialnie – „nie kręci” gra w piłkę. Ich „kręci” bycie piłkarzem. Świetna kasa, luksusowe ciuchy i samochody, pozasportowe biznesy, ekstra wakacje, oczarowane „panami piłkarzami” panienki. Byłoby tak cudnie, gdyby nie ta cholerna piłka. Trzeba wyjść na boisko i kopać – najlepiej tak, żeby się nie czepiali. Wtedy w życiu i przy kasie nic się nie zmieni. Po co ryzykować, próbować wszelkimi możliwymi sposobami, walczyć. Lepiej bezpiecznie, jak mawiał Kazimierz Górski „ty do mnie, ja do ciebie”, nie wychylać się, a może coś jednak wpadnie do bramki rywala. A jeśli się nie uda powiemy, że zjadła nas presja, odpowiedzialność za wynik. I jeszcze, żeby pokazać światu jak nam zależy, miejmy wszyscy zacięte, złe miny. Kłóćmy się z sędzią, rywalami, nawet między sobą. Niech widzą, jak bardzo się staramy. Po meczu przebierzemy się w swoje eleganckie stroje, wsiądziemy do luksusowych aut i pojedziemy na egzotyczne wakacje, z których fotki wrzucimy do społecznościowych mediów. Tam już nie ma zaciętych min, są uśmiechy, relaks, zabawa.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest – moim zdaniem wiele. Najważniejszą jednak jest to, że gdzieś po drodze nasi futboliści tracą radość z gry w piłkę. Gdy wychodzą na boisko, mam wrażenie, że oglądam obrażone na cały świat panie sprzedawczynie z PRL-owskiego mięsnego. I tak przez cały mecz. A na przeciwnym biegunie piłkarze, którym – nawet w trakcie gry – uśmiech nie znika z twarzy. I nie mówię o tych najwybitniejszych – o szczerzącym wciąż zębiska Ronaldinho, o Messim, Suarezie i Neymarze, chichoczących po strzelonym dla Barcelony golu jakby spłatali rywalom niezłego figla, o Mo Salahu czy Erlingu Haalandzie – to nie ten rozmiar kapelusza. Mówię o dzieciakach, które na podwórkach, orlikach czy w trampkarskich drużynach profesjonalnych klubów, graniem w piłkę świetnie się bawią. Warto przyjrzeć się mowie ciała naszych dorosłych futbolistów – zwłaszcza wtedy, gdy trafia do nich piłka. Nie tylko w trakcie meczu, ale także w czasie treningu czy rozgrzewki. Sztuczka techniczna, wykonana nie tylko po to, by się zwyczajnie popisać, ale także po to, by wywołać do tablicy kolegów, na zasadzie „pokaż, co potrafisz” – to rzadkość nad rzadkościami. Oni przyszli do pracy – ot, kolejny dzień w biurze. Pokażcie mi polskiego piłkarza, który z fantazją, bezczelnością, ale i wiarą w swoje umiejętności i możliwości, przedrybluje (okiwa, jak mówią na podwórku) kilku rywali, stworzy w ten sposób przewagę swojego zespołu. Ostatnim, jaki przychodzi mi do głowy jest chyba Zbigniew Boniek, dziś blisko siedemdziesięciolatek. Jakbym czytał tabliczkę na oknie w pociągu – „Nie wychylać się!”
Swego czasu zawodowe losy związały mnie z futbolem dziecięcym i młodzieżowym. W ramach projektu, który realizowaliśmy, towarzyszyliśmy drużynom, które wygrały jeden z czterech organizowanych wtedy wielkich turniejów piłkarskich dla dzieci, w wyjazdach do największych klubów świata. Była to jedna z nagród za zwycięstwo, a w programie wyjazdu zawsze był także mecz z rówieśnikami z odwiedzanego klubu. Oglądałem więc mecze naszych dzieciaków z rywalami z Madrytu, Barcelony, Manchesteru czy Londynu. I kiedy wspominam tamte czasy, nieodparcie „wkleja mi się” obrazek z wyjazdu drużyny z Poznania do Southampton. To była grupa trzecio – czwartoklasistów, trenujących w jednej ze szkół sportowych. Dla nich piłka była prawdziwym przedmiotem pożądania, fetyszem, z którym dosłownie się nie rozstawali. Jechaliśmy na Wyspy autokarem. Każdą przerwę w podróży, na stacji benzynowej czy parkingu dla autokarów – ci smarkacze (piszę tak o nich z podziwem i szacunkiem) wykorzystywali na grę w piłkę. Wraz z opiekunami dwoiliśmy się i troiliśmy, by w tych ruchliwych samochodowo miejscach nie doszło do wypadku. Niestety (dla tych młodych ludzi), sprowadzało się to do zakazu gry. Zapędzeni do autokaru, tam próbowali grać. Najbardziej te dzieciaki zaimponowały mi jednak na promie (bo taką drogą udawaliśmy się do Wielkiej Brytanii). Dla 99% z nich była to pierwsza morska podróż w życiu. Ogromnym, nowoczesnym promem, po wzburzonym (pogoda nie sprzyjała) kanale La Manche. Myślicie pewnie, że ta ekipa z wytrzeszczonymi oczami oglądała prom i wzburzony Atlantyk, przez który, wśród bryzgów całkiem sporych fal, przedzierała się nasza jednostka pływająca. Furda ta, wykorzystując fakt, że fatalna pogoda odstraszyła innych pasażerów od wizyt w serwującym posiłki barze, ci kolesie (przepraszam za kolokwializm) za zgodą obsługi odsunęli pod ściany stoliki i krzesła i na powstałym w ten sposób miejscu urządzili sobie mecz!!! Ani jeden nie odpuścił, żaden nie poszedł oglądać promu i robić sobie na nim słodkich fotek. Piłka, piłka, tylko piłka. A po przyjeździe do Southampton bezlitośnie ograli swoich „świętych”(The Saints -tak nazywają swoich piłkarzy tamtejsi kibice) rywali, jakby grali z drużyną z przedszkola. Pokonali ich z bezczelną radością, która z wiekiem i – mam wrażenie – z kolejnymi etapami profesjonalnego piłkarskiego szkolenia, zwyczajnie z tych młodych głów wyparowała. Żadnego z tych młodych chłopców nie widzę dziś w profesjonalnym (?) polskim futbolu. I może właśnie poszukiwaniu tych, którzy wciąż jeszcze cieszą się futbolem, którym się chce, którzy wierzą w siebie , powinna poświęcić się piłkarska centrala. Może czas zatrudnić selekcjonera, który potrafi ich odszukać? Może wtedy zblazowane, sfrustrowane „gwiazdy” nie będą przegrywać z zaangażowanymi, ambitnymi, pełnymi wiary i cieszącymi się grą półamatorami z Wysp Owczych. A tak na marginesie – największa gwiazda Farerów – Arnie Frederiksberg nie zagrał w meczu z Polską, bo dostał w pracy awans i udział w spotkaniu kolidował z jego zawodowymi obowiązkami.
A poszukiwania tych, których w kraju nad Wisłą gra w piłkę jeszcze cieszy, PZPN może chyba połączyć z wyprawą po zakupy. Zakupy siodła.
JERZY KAMIŃSKI