Mój chwilowy wypad do sklepu skutkuje nie tylko nowym napitkiem, ale również pewną myślą, prawdopodobnie spowodowaną powiewem chłodniejszego, nocnego powietrza. Na tyle, że zaraz po otwarciu kolejnej butelki biorę się na odwagę i pytam gospodarza wprost. – Mietek (a zdążyliśmy godzinę wcześniej przejść na ty), czy ty za bardzo nie fantazjujesz? Bo jakbyś mi opowiadał jakiś film. Nie, żebym cię oskarżał, ale powoli zaczynam wątpić…
Nie dał mi dokończyć i zapewnił, że wkrótce wszystko się wyjaśni. No dobra, czekałem tyle… więc zamieniam się w słuch.
Teraz przyszedł czas na decyzję co do drugiego etapu: w wersji A lub B. Wersja A to powrót do domu, to jest do byłej portierni i zadekowanie się tam na dzień, dwa. Wersja B oznacza zamelinowanie się u znajomego na innym osiedlu po drugiej stronie miasta. To Zdzichu, taki mini biznesmen, który czasem skupuje fanty od członków ferajny i za drobną opłatą udziela noclegów w byłym kurniku za domem. Jak ma dobry dzień, to nawet potrafi poczęstować bananem albo i kanapką.
Generalnie jestem przekonany, że moja letnia siedziba nie została przez nikogo namierzona. Na takim pustkowiu łatwo bym zauważył, gdyby mnie ktoś próbował śledzić. Jednak stuprocentowej pewności nie mam, więc decyduję nie ryzykować i wybieram wersję B. Dotarcie na miejsce to czterdzieści minut autobusem z przesiadką na Rondzie Jagiellonów. Jestem przyzwoicie ubrany więc nie muszę się wstydzić, że odstaję od reszty pasażerów. Jest całkiem wygodnie, bo przy sobie mam tylko jedną małą rzecz, mianowicie wypchaną kopertę w tylnej kieszeni dżinsów. Była też niewielka reklamówka z paroma drobiazgami, lecz została w wynajętym pokoju noclegowym. Nie będę jej żałował.
Spoglądam na zegarek. Minęło tyle czasu, że alarm musiał już zostać uruchomiony i trwa narada, co z tym fantem zrobić. Samo tylko zniknięcie słupa, już właściwie niepotrzebnego, nie jest jeszcze tragedią. Trzymilionowa kwota udzielonego kredytu jeszcze na konto nie dotarła, więc łapy na niej póki co położyć nie można. Ale można spróbować łajzę poszukać we wszystkich dotychczasowych miejscach, więc niech się chłopcy rozejrzą. Oczywiście obieca im się jakąś nagrodę.
Dalej będzie tak. Drugiego dnia roboczego wszystko z mojego oficjalnego konta, no, z wyjątkiem tego śmiesznego lecz ważnego drobiazgu, zostanie przelane na moje nowe konto, na którym pojawi się następnego dnia. Będę czuwał i natychmiast je wypłacę, bo zadziała zgłoszone zawczasu awizo. Zaraz po tym ta nędzna resztka wywędruje zgodnie z drugą instrukcją pełnomocnika gdzieś indziej, dokąd dotrze jeszcze dzień później. Czyli w momencie, gdy ja będę ładował paczki banknotów do nesesera, zaraz go kupię, oni dowiedzą się ile forsy zgarnęli. Wtedy oczywiście w te pędy z reklamacją i ten wspaniały szok, bo wszystko się zgadza, tyle że zgodnie z instrukcją numer DWA! Wtedy poszukiwanie mnie rozpocznie się na całego. Pewnie panu Henrykowi, jako pełnomocnikowi, uda się dowiedzieć na jakie konto przelano całe pieniądze, ale co z tego? Może też jakimś sposobem dowie się, że właścicielem konta jest jego znajomy słup, ale znów co z tego? Zajmie mu to w sumie tyle czasu, że jeśli nie zdarzy się coś nieoczekiwanego, ja będę już bezpieczny i w trakcie realizacji punktu trzeciego mojego planu.
No, mówiąc „mojego” popełniam pewną nieścisłość. Otóż faktycznie do tej pory wszystko dzieje się na konto osoby, której nazwisko i wszystkie inne dane są wyszczególnione w dowodzie osobistym, którym się posługuję. Używam go od wielu lat, jeszcze od czasów gdy pracowałem, więc był w banku, skarbówce, ZUS-ie, zdarzyło się i na policji i nigdy nie został zakwestionowany. Nie z powodu wyjątkowej jakości fałszerstwa, ponieważ po prostu nie był w ogóle podrobiony. Po prostu był kiedyś wystawiony dla innej osoby, czyli mojego dawno zmarłego brata. Żeglarski Maciej, mój adoptowany przez ludzi bliźniak, któremu przyznano kiedyś nowe, ich właśnie, nazwisko. Mój właściwy dowód, czyli na prawdziwe nazwisko, spoczywa sobie spokojnie w dworcowej skrytce. A tam jestem już przykładowo Robert Kiedryk, czyli z nazwiskiem naszej wspólnej mamy. Oczywiście nazwisko zmyślone, kilka późniejszych oczywiście też, i takie pozostaną już do końca opowieści, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią zabezpieczającą. O tym jednak dokładniej za moment. Zatem kilka chwil po podjęciu przeze mnie pieniędzy, dokument wypłynie na światło dzienne, zaś obecny przestanie być używany. I tyle.
Potem, leżąc już sobie na pryczy w byłym kurniku i popijając piwko, wykonuję obliczenia. Wynik jest mi potrzebny do oceny wielkości łupu, który będę musiał w coś zapakować. Trzy miliony, plus około trzydzieści tysięcy zgromadzonych przez trzy ostatnie lata, to nieco ponad sześć tysięcy banknotów po pięćset złotych, jak zaznaczyłem w awizo. Podzielone na paczki po sto sztuk razem daje ich sześćdziesiąt jeden, czyli sześć stosików po dziesięć paczek. Małe piwo, lecz pozostaje jeszcze waga. Wyciągam moją prawie całą paczkę ze stówkami i ważę w ręku. Jakieś dziesięć deko, może ciut więcej, dwanaście, piętnaście? Znaczy się całość to jakieś siedem, osiem kilo. Wystarczy sportowa torba, albo mały neseserek na kółkach.
Minęła północ i obaj poczuliśmy jednak upływ czasu, wspomagany upływem browaru. Wspomniałem coś o taksówce i spotkaniu nazajutrz, ale mój coraz lepszy kumpel Mietek zaproponował inne rozwiązanie, na które chętnie przystałem. Umościł mnie na wolnej kanapie i kilka minut później zasnęliśmy jak po zakończonej ciężkiej robocie. (CDN)
JULO RAFELD