Nieco się zdziwiłam, gdy po wielu latach dopadła mnie tęsknota, taka z cyklu „marzenia nie do spełnienia”. Nagle, bez powodu, tak mi się przynajmniej zdawało. Bo niby dlaczego właśnie teraz mam przywoływać stare obrazy z pogranicza jawy i snu, w których wyprawiam się na Alaskę? – Też wymyśliłam! – wzruszam dziś ramionami nie mogąc pojąć, jak chciałam przetrzymać tamtejszy klimat, skoro ciągle mi zimno i nawet kaloryfer mam taki, że można się doń przytulić niczym do pieca kaflowego. – No tak, ale chęć dotknięcia życia na Alasce zalęgła się w mojej głowie ponad trzydzieści lat temu, gdy byłam piękna i młoda – dworuję sama z siebie, dodając już bez uśmiechu, że byłam też zdrowa. Ech…
Dlaczego marzyłam właśnie o Alasce? To akurat pamiętam: pociągała mnie jakaś taka dzikość krajobrazu, surowość klimatu. Obawiam się jednak, że moją wiedzę o życiu w takich warunkach czerpałam z serialu „Przystanek Alaska”, który uwielbiałam tak naprawdę dla „Chrisa o poranku” granego przez Johna Corbetta oraz dla … etnicznych, bajecznie kolorowych ciuchów noszonych przez rdzennych mieszkańców. Abym wszakże nie wydała się jedynie płochym dziewczęciem, muszę przyznać, że – ciesząc się już statusem babci – nadal wolę surowy majestat norweskich fiordów od żaru tropików chłodzonego drinkiem z obowiązkową parasolką. Zresztą już byłam niemal zaokrętowana na statku, którym miałam popłynąć ku tym bliższym geograficznie marzeniom, gdy nadeszła pandemia. Statek został w porcie, a ja z ręką w nocniku, choć – gwoli sprawiedliwości – biuro podróży nie robiło trudności ze zwrotem pieniędzy.
Koronawirus, inflacja, wojna… Prawdziwie złowroga triada, nie ma co! Covid przeszłam nie tak ciężko i w domu, bom osobą świadomą i zaszczepioną, z inflacją zderzam się każdorazowo przy kasie w markecie, a wojna wciska mi się w życie nawet wbrew mojej woli. Jednak grzechem by było narzekać, gdy ja tu „całkiem spokojnie wypijam trzecią kawę”, a tam trwa… No właśnie, jak nazwać to, co robią Ukraińcom rosyjscy żołdacy? Ludobójstwem? Zwyrodnieniem? Bestialstwem? Zdziczeniem? Czytam co sądzą o tym mądrzejsi ode mnie, słucham różnych „gadających głów”, ale nic tak mnie nie wbiło w fotel, jak teza stawiana w TVN24 przez Krystynę Kurczab-Redlich. Będąca przez kilkanaście lat naszą korespondentką w Rosji, dziennikarka jest autorką reportaży z wojny czeczeńskiej oraz książek o Putinie. Wydaje się, że dobrze poznała Rosjan, u których dostrzega „gen okrucieństwa”, jako pokłosie setek lat życia w tyranii, bezprawiu, upokorzeniu i nędzy, w świecie, gdzie normą jest, że gwałt się gwałtem odciska. Zgodnie z takim tokiem rozumowania, obserwowane dziś wśród Rosjan w Ukrainie zdziczenie jest niechlubnym dziedzictwem, co nie wróży dobrze ani temu narodowi, ani światu.
No i zrobiło się bardzo sieriozno, a miało być świątecznie! Niestety, obecnie wszystkie drogi prowadzą na wojnę w Ukrainie. Właśnie odkryłam, jak dalece absurdalne mogą to być asocjacje. Męczyło mnie, skąd w mojej głowie nagły powrót do Alaski i już wiem. Ale – w odróżnieniu od niektórych polityków – jak wiem, to powiem, choć jest mi wstyd. Wszystko przez słowa: „dzikość” , „dzikie”, „zdziczenie”, których używam, zresztą nie ja sama, dla określenia niewypowiedzianego… Tymczasem „dziki” bywa ryż – zdrowy, bo naturalny, czasem jeszcze trafi się „dzika” plaża – piękna, bez ludzi i parawaningu. I stąd pewnie ta Alaska, gdzie dzikiej natury jeszcze nie zadeptano.
Uff… Jakoś wybrnęłam! Nie zdążyłam się jednak ucieszyć, gdy pamięć płata mi kolejnego figla: trzask, prask i przed oczyma mam obrazek z dzieciństwa. Jestem w słupskim ogrodzie z babcią, która pokazuje mi jakieś karłowate drzewko i wzdycha: oj, śliwa nam zdziczała. A, że widzi pytanie w moich oczach, dodaje: no, nic już z niej nie będzie, trzeba badziewie wykopać i wyrzucić.