Bydgoszcz miała w ostatnich latach wiele epickich momentów, które przejdą do legendy. Najciekawsze z nich działy się w obrębie czegoś, co goście z rozpędu nazywają starówką, a bydgoszczanie po prostu: centrum. Ledwie ucichły żarty z nowej nawierzchni Starego Rynku, a już spektakularny komediodramat zaprezentował inwestor, który po wybudowaniu paru kamienic ze zdumieniem skonstatował, że w klubie jazzowym ktoś gra jazz.
Adam Sowa z imponującym rozmachem zagospodarowuje centrum Bydgoszczy. Nie można mu odbierać ogromnych zasług, bo zamiana wyjątkowo paskudnej Kaskady na uroczy zakątek z odtworzoną ulicą Jatki bez najmniejszych wątpliwości była dla miasta korzystna. Po odrestaurowanej Wyspie Młyńskiej, z wisienką na torcie w postaci Młynów Rothera, to właśnie ulica Mostowa w nowej, ale nawiązującej do tradycji wersji stała się wizytówką miasta. Jeszcze tylko odbudować utraconą pierzeję Starego Rynku i teatr na Placu Teatralnym… Ale zejdźmy na ziemię, bo kiedy marzenia za wysoko orbitują, za nogawki ściąga nas bydgoska rzeczywistość.
W grudniu okazało się bowiem, że pan Sowa, stojący za inwestycją w kompleks budynków przy ulicy Mostowej i odtworzenie ulicy Jatki, które łącznie stały się gastronomicznym centrum Bydgoszczy, jest też właścicielem Rezydencji Sowa, hotelu przy ulicy Grodzkiej, wchodzącej w skład tegoż centrum. Potężny inwestor, który zbudował spory kawałek bydgoskiej – za przeproszeniem – starówki zwyczajnie przegapił lub zapomniał, że po sąsiedzku od trzydziestu lat funkcjonuje klub, w którym grany jest – czasem nawet na żywo! – jazz. Jak tylko usłyszał tę kocią muzykę, to poskarżył się policji. Bo co to za obyczaje, żeby w centrum miasta była knajpa z muzyką? To nie Berlin, Los Angeles, Gdańsk czy inny Toruń. Tutaj klient ma przyjść, cichutko – bez siorbania! – zjeść, zapłacić i iść do domu, żeby nie przeszkadzać gościom Rezydencji, którzy przecież po to wynajmują pokoje w centrum ósmego co do wielkości miasta w Polsce, żeby porządnie się wyspać.
Sprawa mogłaby przejść do mało interesującej sfery plotek i towarzyskich opowieści z mchu i paproci, gdyby nie fakt, że do sporu wciągnięto mniej czy bardziej poważne organy państwa. Policja ponoć właśnie przesłuchuje klubowiczów i barmanów, którzy klną się na wszystko, że do Eljazzu ludzie przychodzą szeptać sobie czułe słówka na uszka, a jak ktoś coś gra, to tylko na grzebieniu.
Byłem przekonany, że sprawa umrze śmiercią naturalną, bo pan Sowa nie dorobiłby się tak monstrualnego majątku, gdyby był bucem chcącym zrazić do siebie ogromną rzeszę bydgoszczan, a tym by się z całą pewnością skończyło doprowadzenie do upadku legendarnego już klubu muzycznego. Byłem przekonany, że panowie podadzą sobie rękę i sprawa skończy się na darmowym drinku dla gości Rezydencji, ale jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść: w rozwiązanie konfliktu włączył się ponoć sam prezydent miasta. Piszę „ponoć”, choć poinformowała o tym Gazeta Wyborcza, która jak powszechnie wiadomo jest krynicą wyłącznie prawdziwych, pewnych, stuprocentowo rzetelnych informacji.
Moim skromnym zdaniem jeśli prezydent będzie prowadził mediacje między skonfliktowanymi stronami z taką gracją, z jaką rozmawiał choćby w sprawie słynnego tartaku, to mamy jak banku, że ten kuriozalny konflikt będzie trwał latami. Przy okazji wrócił temat przeznaczenia centrum miasta. Czym ta przestrzeń ma być, do czego służyć? Pamiętam doskonale, jak wywożono szaniec okalający pomnik na Starym Rynku, pamiętam dyskusje o organizowaniu koncertów w miejscu, które pamiętało niemieckie zbrodnie. Mimo wszystko przeważyła wówczas opinia, że Stary Rynek powinien pełnić funkcję reprezentacyjną, kulturalną, „imprezową”, oczywiście przy zachowaniu pamięci o pomordowanych mieszkańcach. To naprawdę da się zrobić, czego dowodem jest choćby warszawska starówka. Wydawało się, że dyskusja została rozstrzygnięta, ale oto powstał nowy koncept: ścisłe centrum jako strefa ciszy. Mam ogromną nadzieję, że zapomnimy o nim szybciej, niż zapomnieliśmy o Sylwestrze ze słuchawkami na uszach…
Tymczasem warto i koniecznie trzeba iść do Eljazzu, bo to perełka na mapie miasta, gdzie wciąż można posłuchać żywej muzyki. Oczywiście: cichutko!