Gdy w latach 90. po długiej przerwie wróciłam do roboty dziennikarskiej, przeżyłam szok. Niby w domu często słyszałam od dowcipkującego Taty, że „bez komputra nie ma jutra”, a na prezent dla Dziecka cudem (święty sakrament I komunii!) zdobyłam używaną Amigę, to sadowiąc się za wskazanym biurkiem zżymałam się, że przeszkadza mi pokaźnych rozmiarów telewizor. I jak to mam w zwyczaju, swoją złość wyraziłam głośno, tyle że utyskiwania zagłuszył gromki śmiech reszty koczujących w pokoju. Cwaniaki, od pół roku siedzieli przy komputerowych monitorach, podczas gdy ja właśnie zaliczyłam pierwsze zderzenie z tym cudem techniki!
Mijały lata, które w lwiej części – o ironio! – upływały mi na ślęczeniu przed komputerem, ja jednak nadal mówię o sobie, że jestem analogowa. Trochę to naciągane, albowiem pracując w kilku redakcjach, w miarę bezboleśnie przeżyłam naprawdę wiele zmian w oprogramowaniach służących wydaniu gazety. W takich sytuacjach liczył się dobry nauczyciel, ktoś, kto hermetyczny język branży IT potrafi w klarowny sposób przełożyć na polski. Póki co, jestem – lubię podkreślać – wyuczalna, zupełnie jak moi protoplaści, którzy dyndając na gałęzi świetnie potrafią przyswoić sobie kilka powtarzalnych ruchów.
I tu powinnam przyznać się do grzechu zaniechania, gdyż dotąd nie zbadałam małpiego stosunku do multiplikacji aplikacji, na co ja mam alergię. Ale nic to, że drzewiej aplikacja to był misterny haft np. na wyprawowej pościeli, ewentualnie termin, w którym zawierały się pot i łzy przygotowujących się do zawodu prawników. Że ongiś, szukając pracy, pisało się podanie, potem wysyłało „cefałki”, a teraz się aplikuje…
Bardziej mnie to nawet śmieszy, niż denerwuje, natomiast uczuleniową wysypką reaguję na hasło „apka”, czyli skrót od aplikacji. „Alergią skrótowca” nazywam swoją niechęć do językowego chodzenia na skróty, a apka jest niczym słowo-wytrych, którym wprawnie żonglują młodzi. I niech żonglują, byle nie chcieli na wyprzódki instalować w moim telefonie apek w rodzaju „Sezamie otwórz się”, albo „stoliczku nakryj się”. Sorry, ale ja zostanę przy swoim, bo chociaż mojemu pisaniu daleko do osławionych opisów przyrody w „Nad Niemnem”, to apki i zdrapki mnie drażnią. Że nie wspomnę o Twitterze!
Tymczasem, kto dziś nie twittuje, ten nie liczy się w grze. I nie są to już niegdysiejsze, ośmieszane wpisy Andrzeja Dudy, czy spontaniczne, ostre reakcje Donalda Tuska. Dziś Twitter stał się areną konfliktu Rosja – Ukraina, a w zasadzie Rosja – demokratyczny Świat Zachodu. Twitt – i wiemy, co prezydent Macron ma zamiar robić w niedzielę, twitt – i już mamy relację z jego telefonicznych rozmów z Putinem i Zełenskim!Twittuje rzecznik Pentagonu Kirby i rzecznik Kremla Pieskow. Z twittu dowiadujemy się, że jest dyplomatyczny pat na linii Moskwa-Waszyngton, a spotkanie prezydentów Rosji i Stanów Zjednoczonych zostało odwołane. Ale to w realu, bo w sieci twitt Putina prowokuje twitt Bidena, albo odwrotnie.
Rozumiem, że sytuacja jest dynamiczna, ale czy social media to najlepsze miejsce na kulisy wielkiej polityki, no nie wiem… A co będzie, gdy naraz jakiś twitt ogłosi wojnę? Wszak twittowanie to również manipulowanie. Tobą i tobą,i tobą! Mną mniej, bo choć to jego era, nie mam twittera.
PS. Pisałam, że sytuacja jest dynamiczna… Gdy w środę skończyłam ten felieton, o inwazji Rosji na Ukrainę twittowano w trybie przypuszczającym. Od czwartkowego ranka jest to tryb dokonany, zaś ambasador Ukrainy w Polsce apeluje o śledzenie rozwoju sytuacji na FB ambasady i na twitterze.