CZASEM MYŚLĘ KACZYŃSKIM…
Jeśli ktoś widząc ten tytuł postanowi nie czytać moich tekstów nigdy więcej, proszę, by dał mi szansę. Postaram się wytłumaczyć, choć łatwe to nie będzie.
Zwierzałam się już w tym miejscu z konfliktu, w jaki popadłam z maszyną, której wydech pomylił się z wdechem. A że był to bankomat – zamiast na wydechu wypluć kasę, wziąwszy głęboki wdech połknął mi kartę. Od tego czasu kooperuję tylko z bankomatami pod dachami, bo tam nagły haust powietrza nie zakłóci im miarowego oddechu. W ten sposób próbuję z niemiłego doświadczenia wyciągać jakieś wnioski.
Przyznałam się też do zatrzaśnięcia się w śmietniku otwieranym na czip. Lekkomyślnie nie zabrałam go w pasjonującą podróż od kubła dedykowanego plastikowi, przez ten na papier, co to cierpi w ciszy z powodu hulaszczego trybu życia pojemnika na szkło, po kubeł zmieszany z powodu podrzucania mu resztek z pańskiego stołu. Ale dzięki niewinnemu zatrzaśnięciu drzwi poznałam sekretne życie śmietnika, co było pouczające.
Jednak wniosek, jaki wyciągnęłam z przygody sprzed kilku dni nie jest już taki budujący. Powiem szczerze, że uświadomiwszy to sobie byłam z lekka przerażona! Ale nie chowam głowy w piasek i odważnie „staję w prawdzie”: Bywa, że z najważniejszym ze wszystkich prezesów mam więcej wspólnego, niż bym chciała!
Czy moje „myślenie Kaczyńskim” zaczęło się od decyzji, że tej transakcji bankowej nie zrobię, jak zwykle, on-line, tylko udam się do banku osobiście? A może dopiero, gdy przy okienku padło znienawidzone przeze mnie słowo „aplikacja”? Sprzeciwiłam się założeniu mi tejże, bo nie po to fatygowałam się do banku, aby dokonywać transakcji wirtualnie. Jednak, miła skądinąd, pani z okienka była nieustępliwa i roztaczając przede mną zgoła apokaliptyczną wizję życia bez banków wszelakich, podnosiła zalety posiadania aplikacji mobilnej. I jak w mickiewiczowskim „Golono, strzyżono”: ona swoje, a ja swoje… Tyle, że u wieszcza jedna ze stron konfliktu – żona wolała swe życie w niebyt zamienić, niż zdanie zmienić, ja ustąpiłam, bo czułam się już udręczona.
Udręczona? Dopiero miałam poczuć, co to znaczy! I gdy miła pani z troską zapytała czy kawę mi przynieść, czy może wodę, odpowiedziałam: łóżko polowe! To była zapowiedź strajku okupacyjnego, gdyby moje konto nie zostało odblokowane! Bo trzeba wiedzieć, że majstrowanie przy apce, która miała być ratunkiem w nieprzyjaznej przyszłości, spuściło na mnie blokadę w teraźniejszości. Bardzo nerwowej, gdyż pani, choć nadal miła, była coraz bardziej roztrzęsiona. To pod jej dyktando bowiem posłusznie klikałam w klawiaturę, co zakończyło się blokadą, z którą nie potrafiła sobie poradzić.
Miał z tym problem także bankowy Big Brother zza ściany, którego nie widziałam, ale słyszałam. Może i on usłyszał o strajku okupacyjnym, bo po przeszło godzinie, rada w radę, wsparci przez centralę Millennium, dali radę. Blokadę zerwano, aplikację zamontowano, transakcji dokonano… Ale czy mnie do tych nowinek przekonano? Czy też, jak pan Kaczyński, pozostanę nieprzemakalna?
Nazajutrz wątpliwości się wzmogły. Kiedy chciałam w Lidlu zapłacić za zakupy okazało się, że w sześciu kasach nie ma żywego ducha i klienci muszą się udać do kas samoobsługowych. Na złowrogi komunikat miłej, a jakże, pani zareagowałam histerycznie pomna wczorajszej półtoragodzinnej walki z cyfrowymi wiatrakami. Widząc, że jestem klientką specjalnej troski, miła pani zajęła się mną troskliwie i sama uzgadniała z maszyną, czy mam w koszyku bułkę mleczną, czy maślaną.
Zapewniam, że nie jestem cyfrowo upośledzona w stopniu ciężkim. Od lat serfuję w Internecie, rachunki płacę on-line, w sieci robię zakupy. I choć lepiej poruszam się w świecie realnym, niż wirtualnym, nie uciekam przed nim do żoliborskiej gawry. Tyle, że źle znoszę przymus i chcę mieć wolny wybór. A to już nie jest myślenie prezesem. Co za ulga!