Mało mam takich okazji, więc gdy pewnego dnia razem z Dziewczynkami Malinkami zapakowałyśmy się do samochodu, by jechać na spotkanie z przygodą, byłam przeszczęśliwa. – Babciu, babciu! Chcemy posłuchać „Dzieci z Bullerbyn”! – domagały się Siostrzyczki ledwie ruszyłyśmy. Słowa niewinne, a uderzyły w sam splot mojej euforii i ta ulotniła się bezpowrotnie. Za to pojawiły się gorączkowe myśli, że niby jak mają tu słuchać książki? Coś tam wiedziałam o audiobookach, tylko na czym je odtworzyć? – analogowa głowa aż się zagrzała od natłoku wątpliwości. Moje zakłopotanie błyskawicznie rozkminiła Starsza Malinka i grzecznie zapytała: Babciu, masz telefon? Miałam! Uff…
Rozbawione Malinki słuchały po raz enty o figlach, jakie Lasse Bosse i Olle płatali dziewczynkom zwanym Anną i Brittą. A ja z łezką w oku wspominałam chwile, gdy o ich przygodach mogłam czytać Tacie Malinek z tradycyjnego wydania „Dzieci z Bullerbyn”. Jednak na drugiej szali zaraz pojawiła się codzienna wspinaczka na 4 piętro z wózkiem i jego ruchliwą zawartością! Cóż, każdy czas ma swój Czubaszek, że nawiążę do poczucia humoru nieodżałowanej pani Marii.
Ale dlaczego ja, tak ni stąd, ni zowąd, nie o polityce dzisiaj, tylko o rodzinnych emocjach? Bo Wnusie miały przyjechać na Dzień Babci, lecz się pochorowały? A może w gardle stanął mi polityczny „pomidor” z popisów pana Sobonia przed komisją ds. wyborów kopertowych, co okazało się ledwie starterem przed potężnym zakalcem prosto z kuchni prezydenckiej. Arogancja PiSowskich notabli zawsze mnie powalała, ale wtedy jeszcze nie znane mi było Cryminal Tango Krystalicznego Duetu, które wnet zmieniło się w Polkę Kryminalną Tercetu Cokolwiek Egzotycznego. To repertuar spoza moich zainteresowań, a z pałacowym anturażem, dodatkowo będący ciosem w estetyczną wrażliwość. Niby jestem zaprawiona w bliskich spotkaniach z polityką „made in Poland”, jednak sceny z siedziby głowy państwa oraz z pałacowego dziedzińca zniesmaczyły mnie do imentu. Stąd ten rozbrat z polityką, stan chwilowy, ale pożyteczny. Uświadamia, że na co dzień nie karmimy się tylko polityczną strawą. Stan, jak odkrycie, że po takim życiu, jest jeszcze inne życie…
Bo jest! I wręcz ożywiona jest ostatnio ta moja „inna” życiowa odsłona. Zdarzenie goni wydarzenie, tam wizyta, tu rewizyta, a to ploteczki i piękne bibeloty, a to planszówka i winko na kłopoty. Urodziny oraz imieniny, zaległe i przyszłe, miejscowe i zamiejscowe… Większość tych spotkań wymaga choćby skromnych upominków, a ja, ciesząc się sławą ofiarodawczyni oryginalnej, zamieniam się w poszukiwaczkę skarbów. Jest presja, noblesse oblige! To maksyma z wyższych sfer, jednak współcześnie, musi zmierzyć się z Internetem, bo 90% prezentów kupuję w sieci. Jak dobrze poszukać, można tam znaleźć prawdziwe perełki, co nie zwalnia z krytycznego spojrzenia na nowe technologie, że się tak ładnie wyrażę. Na ogół jest to raczej pomstowanie, że maszyny bywają zawodne i ciągle czegoś ode mnie chcą, że zadają głupie pytania i za długo myślą.
Przykładem łączącym wszystkie te zarzuty jest odchodzenie od kas „z czynnikiem ludzkim” na rzecz cyfrowej samoobsługi. Sklepy, które nie oparły się temu dyktatowi rozbrzmiewają raz to błagalnym, raz wściekłym głosem klientów wzywających personel na pomoc! Bo choć tacka z mięsem leży, gdzie powinna, maszyna widzi to inaczej, niestety ma też inne, niż klient zdanie w sprawie bułki – mleczna ona jest, czy maślana, ale za to dba o trzeźwość w narodzie, bo nie kupisz tu wina, jeśli obsługa nie uspokoi maszyny, żeś wprawdzie skołowanym, ale dorosłym klientem.
Jednym słowem, mój stanowczy sprzeciw budzi cyfrowy terror, w jakim żyjemy, presja, że brak tej czy innej aplikacji wyrzuci mnie na margines społeczny. Jak w moim banku, gdzie dla dokonywania transakcji musiałam (!) założyć mobilną appkę. Ja, Kasia analogowa, jak często się przedstawiam. Trochę prowokacyjnie, bo przecież serfuję w sieci, robię zakupy, płacę blikiem, obsługuję pocztę, tworzę foldery, gromadzę zdjęcia, słucham muzyki, a nawet mam trzeci profil, czyli FB. No i piszę, w kolejnych redakcjach korzystając z różnych systemów, a na emeryturze najpierw był blog, teraz są felietony. Więc może jestem już cyfrowa?
Kiedy zaczęłam oswajać się z tą myślą, gwałtownie wyhamowałam, zrobiłam dwa kroki wstecz, aby znowu umościć się w analogowym kokonie. A wszystko przez prezenty, bo przecież o nich miało być. Wspomniałam, że kupuję je w sieci, ale dość miałam czekania na kuriera i postawiłam na pobliski paczkomat, z którym nawet się zaprzyjaźniłam, gdy nagle sprzątnięto mi go sprzed nosa. Biegałam więc nieco dalej, ale niedługo, bo nową maszynę postawiono mi niemal na podwórku. Kiedy więc dostałam SMS, że paczka na mnie czeka poszłam ją odebrać przy okazji wyrzucania śmieci. I stanęłam jak wryta: Gdzie jest klawiatura? Jak mam wpisać kod otwierający skrytkę?
Zorientowani już wiedzą, że nie paczkomat postawili mi pod nosem, tylko appkomat. I zamiast wklepywania jest skanowanie kodu QR, co łatwiej mi przyszło opanować, niż nerwy, które wyzwalało to ustrojstwo. Okazało się bowiem chimeryczne i choćbym skanerowi pod sam dziób podsuwała kod, on pozostawał obojętny. Na małym ekraniku wyczytałam, co już wiedziałam – cud cyfrowej technologii zepsuł się niczym telewizor Rubin z czasów PRLu. Dobrze, że nie wybuchł, czego ja byłam bliska, bo terminy goniły, a prezenty wchłonęło to maszynisko! Humoru nie poprawił mi też uprzejmy SMS, że moje paczki przeniesiono awaryjnie na bliżej mi nieznaną uliczkę. Gdy tam dotarłam, oczom moim ukazał się dawno obłaskawiony paczkomat, który bez szemrania wydał mi to, co appkomat skrywał w czeluściach.
W ten sposób zanotowałam spadek o level niżej w cyfrowej drabince i wiedziałam, że, choć jesteśmy sąsiadami, to się z appkomatem nie polubimy. Złośliwy jest i mściwy, skoro usłyszawszy jak nań pomstuję, znowu wziął się i zepsuł! Z trudem, bo z trudem, mimo siąpiącego dżdżu spędziłam z appkomatem „oko w skaner” długie 40 minut. Zadzwoniłam bowiem na infolinię, a każdy, kto korzystał z podobnego dobrodziejstwa, zna tę drogę przez mękę! Gdy już wykorzystałam wszystkie zapodane możliwości połączeń, telefon nagle przemówił do mnie niewieścim głosem szemrzącym niczym strumyk, co „płynie z wolna”.
I tak ona sobie szemrała, ja wrzeszczałam przekrzykując śmigające tuż obok auta. Ona pianissimo, ja fortissimo… W końcu jakoś się dogadałyśmy i choć pani strumyk nie zapytała mnie chyba tylko o rozmiar biustonosza, zostałam przełączona do działu technicznego. – Dobra nasza! – zgrzeszyłam seksistowską nadzieją na rozmowę z fachowcem rodzaju męskiego i głosu tubalnego. A telefon znowu zaszemrał, tyle że na prośbę o decybele kobieta techniczna zmieniła się w rwący potok. To i się potoczyło, bo wykonując polecenia, szybko otworzyłam skrytkę! – Czy to już? – spytałam nieśmiało i dowiedziałam się, że właśnie naprawiłam appkomat, który przez dwie doby stał ślepy i głuchy! Ja, głowa analogowa!
Od tamtego czasu maszyna działa, a dziś bez szemrania wydała mi zamówione dla Dziewczynek Malinek książeczki. Gdy wyciągałam je ze skrytki, wydawało mi się, że słyszę chichot losu. Nie dość, że appkomat przechowywał dla mnie nie audiobooki, tylko oldskulowe wydawnictwa, to moje Wnusie – pokolenie przecież cyfrowe, a kochają książki papierowe. Ot, taki prywatny cud nad appkomatem…