Nigdy dotąd nie uważałam się za osobę pozbawioną wyobraźni. Co więcej, traktowałam ją niczym eliksir młodości, gdy – jak wieszcz nawoływał – sięgałam, „gdzie wzrok nie sięga”, łamałam, „czego rozum nie złamie”. Ale wszystko ma swoje granice, puszczanie wodzy fantazji również. Bo patrząc na niewiele młodszego ode mnie Donalda Tuska – „pana pod siedemdziesiątkę”, nijak nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłabym chodzić w takim kieracie, że dałabym radę.
Tymczasem lider Koalicji Obywatelskiej, objeżdżając Polskę wzdłuż i wszerz, czy to upał, czy burza z piorunami haruje za tuziny pieczeniarzy z KO. Spotyka się z rodakami, zaraża swoją wizją Polski, rozmawia… Często nie są to rozmowy łatwe, padają setki pytań, które bywają niewygodne. Tusk więc musi sprostać tej wyczerpującej kampanii wyborczej nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, bo trzeba się solidnie zdystansować i otorbić, żeby bezwzględny hejt nie ranił.
Na to, jak przewodniczącego PO traktuje telewizja rządowa brak mi słów! Takich, które można uznać za cenzuralne. Kiedyś bym powiedziała „parlamentarne”, bo był to synonim kulturalnej debaty, ale dziś jest to już pojęcie pusto spełnione. Krótko mówiąc – podziwiam Donalda Tuska, chociaż ciągle jestem sierotą polityczną, albowiem nawet on to nie wymarzony lider z mojej bajki. Już bliżej mi do Rafała Trzaskowskiego, którego „pięciu minut” – głęboko w to wierzę – jeszcze doczekam!
Nim tak się stanie, mocno kibicuję panu Donaldowi nawet, gdy robi rzeczy dla mnie niewyobrażalne i stąpa po cienkim lodzie. Czy, jak mówią niektórzy, ostro jedzie po bandzie. Fakt, jedzie… Choćby przyjmując do KO i dając „jedynkę”na liście w Koninie nieprzewidywalnemu liderowi Agrounii, Michałowi Kołodziejczakowi. Jak będzie – nie wiadomo, ale panowie się dogadali: Kołodziejczak chciał sprawczości, o którą łatwiej w sejmie, niż na polnej drodze, zaś Tuskowi potrzebne są głosy wsi. Ale Kołodziejczak to jednak „pikuś” przy manewrze z Romanem Giertychem. Dzisiaj wziętym adwokatem, lecz przez obywateli zapamiętanym z niechlubnej roli szefa resortu edukacji oraz koalicyjnej przystawki połkniętej przez Prawo i Sprawiedliwość.
I na tym politycznym skonsumowaniu Giertychowej Ligi Polskich Rodzin przez PiS zasadza się, jak sądzę, manewr Tuska. Bo wśród dawnych, odtrąconych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego trudno dziś znaleźć kogoś bardziej wobec niego krytycznego, niż upokorzony niegdyś Roman Giertych. Mam wrażenie, że obu panów napędzają w polityce podobne, destrukcyjne emocje. To chęć odwetu, szukania zemsty na osobie, którą obwiniają – słusznie, lub nie – za ból, za poniesione straty… W przypadku Jarosława Kaczyńskiego to śmierć brata, o co obwinia Tuska, jakoby odpowiedzialnego wespół z Putinem za „zamach” pod Smoleńskiem, z kolei u mecenasa Giertycha strata była z gatunku tych ambicjonalnych, wizerunkowych i bez wątpienia stał za nią prezes PiSu.
Donald Tusk dobrze o tym wie, stąd diaboliczny pomysł: na wieść, że Kaczyński opuszcza stołeczny matecznik, by być „jedynką” PiSu w Kielcach reakcja jest błyskawiczna i na ostatnim miejscu kieleckiej listy KO ląduje Roman Giertych! Wprawdzie obaj panowie są w Świętokrzyskiem „spadochroniarzami”, to nie brakuje im determinacji. W kuluarach spekulują, że prezes uciekł od starcia z Tuskiem i pewnie jest w tym ziarno prawdy, ale myślę, że kierowała nim, jak zazwyczaj, zimna kalkulacja oparta o wyborczą arytmetykę, że tak będzie dla partii korzystniej. A ponieważ w życiu rzadko co jest zero -jedynkowe, w przypadku mecenasa również podejrzewam dwa powody determinacji. To szansa na wyczekiwany powrót do wielkiej polityki, jednak chyba jeszcze ważniejsza wydaje się być konfrontacja z Jarosławem Kaczyńskim. Też wyczekiwana i to jak!
Staropolska mądrość głosi, że „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”, ale czy Roman Giertych ma tę maksymę z tyłu głowy, nie potrafię powiedzieć. Wiem natomiast, że jeśli ktoś nie powinien o niej zapominać ani na chwilę, to prezes PiSu.