Strona główna Okiem reportera JULO RAFELD: Taka sobie historia… (część 10)

JULO RAFELD: Taka sobie historia… (część 10)

0

Przyznam, że Mietek coraz bardziej mnie zaskakuje. Jasne, to nic nowego, przyzwyczajam się po prostu i słucham dalej.

Mój trzeci dzień w Oleśnicy i mam za sobą spacer po mieście oraz autobusową wycieczkę do Wrocławia. Tam zrobiłem pierwszy tego rodzaju zakup w moim życiu, to znaczy sprawiłem sobie laptopa oraz modem do odbioru internetu z Plusa. Nie siliłem się na jakiś wypasiony sprzęt, bo nie planuję ściągania filmów ani ładowania gier. Po powrocie korzystam z lokalnego ogłoszenia i zapraszam do siebie świadczącego usługi informatyka, żeby mi ustawił urządzenia i nauczył z nich korzystać w niezbędnym zakresie. Czyli głównie łączenia się z siecią oraz obsługą mailowania.

Młody chłopak dobrze się spisał i po dwóch godzinach działam już samodzielnie, wspomagając się zostawionymi przez niego pisemnymi instrukcjami. Tak więc mam dostęp do Wirtualnej Polski, wraz z darmowym kontem pocztowym, a za pomocą Google docieram do paru potrzebnych informacji. Nowość tak mnie wciąga, że mimo późnej pory serwuję sobie duże piwko i zaczynam działać.

Na pierwszy ogień idą poszukiwania mieszkania w moim rodzinnym mieście, dokąd przecież za jakiś czas wrócę. Na razie robię szerokie rozeznanie co do niewielkich, dogodnie położonych lokali w małych blokach lub nowych plombach, praktycznie kawalerek. Procedury okazują się dość proste, więc wystarczy tylko intuicyjnie i cierpliwie działać. Podoba mi się to i idzie całkiem dobrze; na tyle, że wkrótce mam wynotowanych około dziesięciu ofert u pośredników oraz trzy bezpośrednio od właścicieli. Planuję od razu działać przy zakupie mieszkań. Tak, nie ma pomyłki, liczba mnoga jest jak najbardziej prawidłowa, bo plan wygląda następująco. Jeden cały milion idzie na zakup pięciu mieszkań. Czterech tanich, nawet będzie można je utargować do dwustu tysięcy każde, w tym jedno lepsze, do mojego własnego użytku. No, może zbytni optymizm – do mojego przyda się jeszcze setka ponad ten milion. A te cztery kawalerki pójdą na… Ale o tym za chwilę. Kładę się spać późno. Plan na drugi, teraz już niecały milion, jest prosty. Pół bańki na specjalny cel – opowiem o nim później – reszta na lokaty bankowe, Uzyskanie kilkuprocentowych odsetek okazuje się całkiem możliwe, choć będzie wymagało nieco zachodu, bo trzeba będzie forsę, co kilka miesięcy, przenosić na nowe lokaty. W sumie roczne zyski mi wystarczą.

Co zrozumiałe, budzę się też dość późno i od razu biorę do roboty. Na rozmowach i uzgodnieniach schodzi mi prawie cały dzień, ale wieczorem jest jasne, że niezbędny będzie jednodniowy wypad na stare śmieci, celem podpisania kilku pełnomocnictw u prawników i pośredników.

Biję się jednak z myślami, czy nie za wcześnie na taką wizytę. Powracam do sprawdzonej zasady – jeśli masz wątpliwości, zrezygnuj. Obdzwaniam więc kolejno wszystkie potrzebne miejsca, przepraszam za zawracanie głowy i proponuję alternatywne rozwiązanie. Cóż, money is money, jak piszą w którymś tabloidzie. Dwa tysiaki ekstra i każdy zgadza się na spotkanie w handlowej galerii Plaza w Toruniu. Dziwią się procedurze, ale tauzen ekstra ma w końcu wystarczającą siłę perswazji. A te pięćdziesiąt kilometrów z Bydgoszczy to pryszcz. Przez to jednak opóźniam wypad o jeden dzień. No problem…

W Toruniu spędzam calutki dzień, a i tak okazuje się, że muszę zostać do następnego dnia. Po prostu nie dało się wszystkiego od ręki załatwić i trzy ze spotkań trzeba ponowić. Opłaty też wzrastają, ale to nie problem, forsy mi nie brakuje. Dostosowuję się do sytuacji i łatwo znajduję wolny pokój w hotelu. Krótka kolacja w restauracji na parterze, małe piwko do pokoju i zasypiam  koło północy, zadowolony, że wszystko idzie jak po maśle. Podoba mi się, że jesteśmy już tak nowocześni, że mnóstwo daje się załatwić zdalnie, choć nie za darmo, ale to mam wliczone w koszta od samego początku. Te rosną, ale sprawy idą do przodu. Oprócz wcześniej umówionych, nazajutrz potrzebny będzie jeszcze kontakt z trzema innymi gośćmi, bo niektóre podpisy wymagają udziału notariusza. Jestem zmuszony do przyjazdu do Bydgoszczy, bo notariusze przecież do mnie nie dojadą, nawet za dodatkową kasę. To przecież poważni urzędnicy, ale notariusze są oczywiście zaprzyjaźnieni z moimi prawnikami i pośrednikami, więc bez większego trudu daje się zredukować czas pobytu w kancelariach do minimum. Zatem do swego miasta wpadam dosłownie na zaledwie trzy godzinki. Oczywiście wynajęci przeze mnie kontrahenci nie starają się tak bardzo, bo zostali kumplami i dobrze pamiętają o uzgodnionym  ekstra wynagrodzeniu. Cudowna jest moc pieniędzy…

Spotkania odbywają się w przyjaznej, miłej atmosferze, tym bardziej, że ku mojemu zdziwieniu, dwie osoby z tej trójki to kobiety. Obie młode i najwidoczniej dość blisko związane z moimi kontrahentami. I bardzo dobrze, bo wszystko przebiega bardzo sprawnie. To ważne, bo mój pierwszy etap szybko się rozkręca i lada chwila będę go miał z głowy. Po przekąsce w dworcowym barze tym razem pasuje mi kierunek Wrocław i dwie godziny później przesiadka do Oleśnicy. W pociągu zaczyna mi się w myślach konkretyzować drugi etap, póki co jeszcze dość ogólny. Wstępnie mam jego dwie wersje i trudno się zdecydować. Ale czas mnie specjalnie nie pogania, więc nie ma problemu.

Któryś już raz w ciągu ostatnich dni wspominam brata. Nie muszę się zastanawiać, czy byłby zadowolony z moich wyczynów. Pośrednio pewnie tak, chociaż niespecjalnie ze sposobu, w jaki je realizuję, ale cóż, nikt nie jest doskonały. I pewnie nie zawsze cel uświęca środki, ale już za późno na rozterki.

Moje własne rozterki dawno przestały mi przeszkadzać, a właściwie prawie zanikły. Pozostała ciekawość. Muszę przyznać, że Mietkowi fajnie idzie z dozowaniem zaspakajania mojej ciekawości. Zaczynam żałować, że w końcu jego opowieść będzie musiała się skończyć. Na szczęście jeszcze nie zaraz…

.JULO RAFELD

 

BRAK KOMENTARZY

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Exit mobile version