Miałam szczęście spotkać w liceum polonistkę, którą mało interesowało „co autor chciał powiedzieć” poprzez swe dzieło. Z nieskrywaną ciekawością natomiast dociekała, jak my – uczniowie to dzieło rozumiemy, otwierała przed nami pole do własnej, indywidualnej interpretacji. Akceptowała nawet te trochę „od czapy”, no chyba że delikwent nie grzeszył polotem i logiką wypowiedzi. Ale przechlapane miał dopiero ten, kto kaleczył mowę ojczystą. Nie było więc ucznia, który by jej nie podpadł, bo tak jak polonistka była inna od reszty belfrów, tak niecodzienną miała słabość. Jej konikiem były feminatywy.
Nie mogłam przewidzieć, że za pół wieku będę uczestnikiem zażartych dyskusji czy powinno się mówić „pani minister”, „ministra”, czy może „ministerka”. Ale też nie miałam wówczas pojęcia, że feminatywy były tak powszechne w Polsce międzywojennej. Zresztą PRL ukrócił te „burżuazyjne fanaberie” i choć polonistka co nieco nam przemycała, to ja, wodząc cielęcym wzrokiem za niejakim Marcinem R., nie byłam uważną słuchaczką. Sporo tych mądrości puszczałam mimo uszu, czego dziś żałuję i trochę mi wstyd.
Dbając o swój dobrostan, który czasem nadwątlam z uporem godnym lepszej sprawy, pocieszam się, że jednak nie wszystko mi umknęło. Do końca życia zapamiętam bowiem, że za sprawą polonistki, bo tylko na jej lekcjach, podczas odczytywania listy obecności pojawiały się nazwiska: Grudzielówna, Tkaczykówna, Bielużanka… I te, zrazu dziwnie dla nas brzmiące, formy gramatyczne nie dotyczyły obcych osób, tylko dobrze znanych koleżanek z ław szkolnych: Hanki Grudziel, Gośki Tkaczyk i Ewki Bielug!
Na te „dziwolągi językowe” klasa w najlepszym razie reagowała wzruszeniem ramion, częściej śmiechem i wymownym pukaniem się w czoło. Tymczasem mnie „ówna”, jako końcówka żeńskich nazwisk absolutnie uwiodła i po dziś dzień mam skłonność do poprawiania tych, którzy nie podzielają mego zachwytu. Ale to oni odpowiadają za to, że np. panna Wilczur nosi takie nieodmienione nazwisko, albo – co gorsza – mówi się o niej Wilczurowa, gdy bardziej poprawną i ładniejszą formą jest Wilczurówna. No, bo kto słyszał o Barbarze Kraft, czy Hannie Skardze? Za to Barbarę Kraftównę i Hannę Skarżankę znają wszyscy, co daje mi nadzieję, że choć aktorki zeszły ze sceny doczesnego świata, końcówka „ówna” nie zniknie wraz z nimi.
Niestety, nie ma we mnie tego optymizmu, gdy chodzi o feminatywy w rozumieniu form gramatycznych zwieńczonych przyrostkami żeńskimi określającymi nazwy zawodów i funkcji pełnionych przez kobiety. Niemal słyszę zgrzytanie zębami, gdy w studio tv witają gościa – pana Nowaka i gościnię – panią Kowalską. Podobnie, gdy jakaś mama opowiada, że była z dzieckiem u lekarki pediatrki. A może u pediatryczki… Bo tu nawet zwolennicy stosowania feminatywów mają wątpliwości, jak zresztą w cytowanym już przypadku sporu o formę „ministra” czy „ministerka”.
Wiemy, że jeśli jest kilku Polaków, to zdań prezentują kilkanaście, co dyskusję o językowych dziwach czyni zrozumiałą. A, że mamy mistrzostwo w polaryzacji społecznej, to feminatywy stały się orężem plemiennej walki. Przeciwnicy (na ogół konserwatyści) żeńskich form wytykają zwolennikom (na ogół liberałom) poprawność polityczną, w imię której feministki forsują sztuczne i źle brzmiące twory. A one wydają się sztuczne i raniące ucho, bo reaktywowane po wielu latach są jeszcze nieosłuchane. Jedna z członkiń PiSu – posłanka zaprotestowała więc, by tak jej nie nazywać, gdyż słowo posłanka kojarzy jej się z posłaniem. Poszłam tym tropem i wyszło mi, że może chodzić o asocjacje senne, lub erotyczne. Całkiem miłe skojarzenia…
A co o feminatywach sądzą językoznawcze autorytety? – Jestem zwolennikiem postaci z feminatywnymi przyrostkami. Są one odwieczną typologiczną cechą języków słowiańskich, (…), więc wzrost ich frekwencji w ostatnim czasie jest w moim odczuciu w silniejszym stopniu powrotem do tradycji, niż przejawem ruchów feministycznych – mówi prof. Jan Miodek, no i stawia na „ministerkę”, nie „ministrę” Za to prof. Jerzego Bralczyka trudno zaliczyć do entuzjastów feminatywów, które oskarża, że dzielą, a język powinien łączyć. W tym kontekście stanowisko Rady Języka Polskiego jest Salomonowym wyjściem, bo daje swobodę używania feminatywów. Może być „pani inżynier”, albo „inżynierka”, co jest moim typem. Że brzmi dziwnie? Kwestia przyzwyczajenia. Ja wolę być redaktorką i/lub dziennikarką, a panią mogę być (ewentualnie) na włościach. Póki co, jestem panią domu.