Czy to wpływ sylwestrowych fajerwerków, a może rozochociły mnie nucone za Ireną Kwiatkowską słowa piosenki „Prysły zmysły”: „(…) Nie wzruszy mnie ataczek ani zgrywa, Ten pistolecik schowaj, proszę, tfu!(…)”?
Tak czy inaczej, przyznaję, że choć mistrz Jeremi nie mógł znać mych asocjacji związanych z jego utworem, to ja tym tekstem – niczym miotaczem ognia – rzuciłabym w Zjednoczoną Prawicę, wykrzykując w refrenie „Albowiem prysły zmysły/ Albowiem prysły zmysły (…)” Bo na ten moment nic tak nie obrazuje naszej sceny politycznej, jak konstatacja, że co rusz mamy do czynienia z klinicznym przypadkiem postradania zmysłów.
Pal sześć, gdy były one jednostkowe, żeby wymienić twórcę i głównego kapłana religii smoleńskiej, czy szeryfa, który – ani chybi – siłę czerpie z jakowegoś tajnego segregatora, bo kowbojów ma ledwie kilkunastu. Wprawdzie jad przez nich sączony skutecznie zatruwa tkankę społeczną, cóż jednak można powiedzieć, gdy na naszych oczach ta kamaryla szkodników pęcznieje z dnia na dzień?! I nawet jeśli ich siła rażenia jest różna, różne intencje i metody, to mniej mnie obchodzi czy objawy odejścia od zmysłów zmierzymy menzurką, czy kanistrem, bardziej dlaczego pan na Orlenie uznał, że oszczędzi nam noworocznego szoku cenowego, narażając za to na wcześniejszy kilkudziesięciodniowy? To logika tak pokrętna, że nad dystrybutorami nie opary benzyny się unoszą, tylko absurdu. Strach się bać!
No właśnie, śmiać się czy bać się? Z jednej strony taka parafraza Hamletowskiego dylematu jest uprawniona, bowiem rządzący dzień w dzień fundują nam jakąś farsę, więc o śmiech nietrudno. Ale tak, jak śmieszno, tak jednocześnie bywa straszno, gdyż mowa o sprawach istotnych. Dlatego, gdy słyszę policyjne splątanie w zeznaniach o wezwaniach straży pożarnej po odpaleniu granatnika, to myślę, że równie dobrze można było zadzwonić po strażaka Sama – bohatera dziecięcej bajki. A tak pozostało zanucić „ten granatniczek schowaj, proszę, tfu!” Przynajmniej do czasu zapowiadanego szkolenia policjantów w obsłudze wybuchowych prezentów. Żadne szkolenie jednak nie wystarczy, gdy jeden z drugim „kogucik” ląduje z policyjnym autem i nieuprawnionymi pasażerkami na drzewie. Jeśli dla „zgrywy”, to niewybaczalnej, lecz na razie jedyne, co mamy, to samochód rozwalony i patrol spieszony – niech chłopaki za karę zdzierają zelówki! A morale służby? Cóż, ryba psuje się od głowy… Jedni tracą twarz, innym na to dictum ręce opadają.
Mnie ręce opadały po wielokroć, choć akurat nie z powodu żałosnego kontredansu wokół sądowej ustawy, w której jakoby Bruksela ni przecinka zmienić nie pozwala. Przywykłam do figur wymagających od premiera naginania kręgosłupa zależnie od potrzeb, a jednak, o mały włos, dałam się zwieść panu Morawieckiemu, gdy ten odważnie zaprosił do stołu podwładnego Ziobrę. Tymczasem rozmowy z koalicyjną (!) Solidarną Polską, okazały się bezproduktywne i nie dziwota, bo na starcie negocjacyjnego maratonu stanął kręgosłup zabetonowany na amen obok kręgosłupa w całkowitym niemal zaniku.
Trzymając się anatomii, ciekawi mnie wielce czy kondycja operowanego kolana pozwoli prezesowi wszystkich prezesów na rychłe włączenie się w polityczny wir? Nawet krótka nieobecność szeregowego posła Kaczyńskiego powoduje bowiem, że fastryga trzymająca w kupie Zjednoczoną Prawicę pruje się na potęgę. Tym bardziej, że teraz za te liche szwy szarpią też buntownicy z Trybunału Konstytucyjnego, co grozi wypadnięciem za burtę pani Przyłębskiej. A prezes, choćby o kulach, stanie najpewniej w obronie swojego „odkrycia towarzyskiego”. Lecz odruch ten, choć rycerski, fetoru rozkładu nie rozpędzi.