Bezdomnego sposób na życie
Najdziwniejszy gość jakiego kiedykolwiek spotkałem. Było to kilka miesięcy temu, ale dopiero ostatnio udało mi się go namówić na dłuższą, wieczorną rozmowę. Oto zwierzenia pana Mietka, które tylko trochę uporządkowałem, by przedstawić ich pierwszą część.
Na początek: – Żebyście mi tylko nie współczuli i mnie nie żałowali. Fakt, w zasadzie jestem bezdomny, już bez rodziny, nie mam samochodu, ale rower już tak, choć niewiele z niego korzystam. Nie jestem nieszczęśliwy. Dzięki Bogu jest mi całkiem dobrze… No, może przesadzam, on raczej nie ma z tym nic wspólnego. Sam sobie takie życie wybrałem, choć trudno mi wytłumaczyć dlaczego.
Najbardziej lubię takie dni: Wczesna wiosna, więc znów przez kilka miesięcy będę mógł mieszkać w moim bungalowie, jak nazywam drewnianą pakamerę na całkowitym uboczu, która kiedyś musiała służyć jako portiernia. Wygląda jakby była zlokalizowana na skrawku ziemi niczyjej, pomiędzy dwoma sąsiadującymi biznesami, który żadnego ze zmieniających się właścicieli nie zainteresował. To ciekawe, bo jest tu prąd, tyle, że bez licznika i woda z kanalizą, więc któraś ze stron ma ją na swoim koncie i za przyłącza płaci. Co prawda w ich skali są to marne grosze, więc nikt się nie orientuje.
Przykładowa środa rano. Farelka chwilowo grzeje, słońce zagląda przez małe okienko, więc wstaję z grubego materaca. Nie gnieżdżę się na jakichś rupieciach; ludzie czasem oddają całkiem fajne rzeczy, trzeba je tylko zabrać. Na przedpołudnie zaplanowane zakupy. Śmiech mnie ogarnia kiedy czytam w poradnikach jaka to niby wielka sztuka przeżyć za dolara dziennie. U mnie to wygląda tak. Wychodzę, mając w kieszeni dychę.
Do przystanku mam prawie kilometr a do miasta jadę autobusem, robiącym dużą pętlę wokół dzielnicy. Po dwudziestu minutach wysiadam przy Auchanie i idę do działu… monopolowego. Już wyjaśniam czemu. Sprawdzałem kilka razy jak efektywny jest tam monitoring i wiem, że jest do niczego. Za bardzo wierzą w te całe zabezpieczenia i alarmy. Najbardziej obserwują kosmetyki i drogie ciuchy, na przykład czy ktoś nie wychodzi z przymierzalni w trzech warstwach ubrań. Ale tam gdzie ja idę, jest inaczej. W interesującym mnie narożniku są same markowe i drogie alkohole. Przykładowo taka Scotch Whisky w matowej butelce za dwie i pół stówy, którą zgrabnym ruchem ładuję do torby przewieszonej przez ramię. Butelki na tej półce mają wokół szyjki alarmowe klipsy, zdejmowane dopiero przy kasie, więc póki co nikt się tym towarem na razie nie interesuje. Ale takie same zabezpieczenia mają również malutkie małpki, choćby Soplica za dziewięć dziewięćdziesiąt. Tę niosę na widoku, płacę w automatycznej kasie i szybko wychodzę przez bramkę, która oczywiście piszczy. Jestem już ze dwa kroki dalej i robię zdziwioną minę. Zbliża się ochroniarz i z uśmiechem wskazuje na tkwiący przy buteleczce klips. Kiwam głową ze zrozumieniem i podaję małpkę przez barierkę pani z obsługi, która rzuca okiem na paragon, odpina kapsel i oddaje zakup tą samą drogą, czyli nad barierką. Tym sposobem nie muszę ponownie przechodzić przez bramkę, więc łyskacz w torbie nie piszczy.
Teraz jadę tramwajem do faceta, u którego kiedyś robiłem w ogrodzie, a on jest właścicielem knajpy w śródmieściu. W południe zastaję go na zapleczu, wręczam mu Whisky, a on wypłaca mi siedemdziesiąt złociszy. Orientuję się, że zarobi na niej wielokrotnie, nie rejestrując zakupu ani sprzedaży. Odliczając wydaną dziesiątkę, jestem sześć dych do przodu, plus małą wódeczkę. Starczy mi na kilka dni zakupów, jasne, skromnie, bo nie mam lodówki.
Opowieść pana Mietka ciągnie się jeszcze długo. Jeśli kogoś zainteresuje, będzie dalszy ciąg.
Obiecuje: JULO RAFELD.
Julek , to nie jest ” taka sobie historia” , to instrukcja jak kraść alkohol w Auchan .