Wybaczcie, że dopiero teraz Was doceniam. Jestem wzruszony troską o nikczemny stan poziomu mojej znajomości języka, w tym przypadku angielskiego. Jak pomyślę o tych wszystkich latach zmarnowanych na zwyczajną naukę, tj. słówka, gramatykę, idiomy, godziny konwersacji, czytanie oryginałów i zaglądanie do słownika… Żyć się nie chce, panie! – jak mawiają w pewnym kabarecie.
Tyle zmarnowanego czasu! Czemu dopiero teraz wysypują się stadami internetowe (FB) poradniki i oferty kursów, przekonujące, jak należało się uczyć języka angielskiego – to znaczy… prawie się go NIE ucząc. Bo teraz okazuje się, że wystarczy 28 dni kursu on-line, liźnięcie kilku podstawowych regułek i 200 słówek, żeby… No właśnie, żeby co? Żeby się porozumieć. Nie wspominając już o rekordziście, czyli 7 dniowej językowej super – edukacji. Pytanie: porozumieć się z kim? Pewnie z kimś o takim samym poziomie. Bo jak na przykład skłonić rodowitego Anglika, by był uprzejmy zacząć gadać jak Kali? I czy on tak będzie umiał, nieuk jeden…?
Podobno jakiś instytut z siedzibą w Tallinie odkrył, że wystarczy głupie 8 proc. dostępnej – czytaj: pobieranej „normalnie” wiedzy/nauki – do porozumienia się w 70 proc. sytuacji. No rewelacja! I to dzięki udziałowi w jednym z licznych kursów w niesłychanie promocyjnej cenie oraz bez odrywania się od ekranu komputera. Tu jednak sprawa się nieco komplikuje, bo trudno zdecydować, na który kurs się zapisać. Na taki za niecałą stówkę o rzeczywistej wartości 300 zł, czy na ten za 127 ale o „normalnej” wartości ok. tysiąca? Ten pierwszy zalatuje mi jednak nieświeżością, a to z powodu niezbyt przemyślanej auto-reklamy rzekomego specjalisty. Otóż rekomenduje on ten kurs w przeciwieństwie do swej wcześniejszej 11-letniej nauki języka, po której nic nie skumał i nie potrafił się z nikim porozumieć. A po odkryciu metody: „nie ucz się tyle, albo nawet wcale” od razu mu się tak polepszyło, że sam zaczął nauczać innych. Ba, otworzył nawet własną szkołę nieuczenia się! Kształci nie tylko uczniów, poucza też innych edukatorów. Gość, który przyznaje, że przez jedenaście lat sam niczego nie potrafił się nauczyć. Właściwie to może nie należałoby go potępiać; w końcu biedak zmarnował tyle lat życia…
Oczywiście żadna reklama tego typu nie obejdzie się bez przedstawienia rekomendacji byłych kursantów, głównie starszych (60+), emerytów, ponieważ głównie do tychże oferty są kierowane. Zatem, wypowiadają się entuzjastycznie, głównie panie, jak to im się nagle w życiu rewelacyjnie odmieniło. Ciekawe tylko, że wszystkie te peany pisane są jakby jednym językiem, a nawet powtarzane całymi frazami. Ale to już pikuś, bo kto to sprawdzi?
Przy okazji – mała dygresja – postanowiłem nie czytać więcej podobnych informacji. Po co mi kolejny powód do frustracji. Po co ma mnie ktoś przekonywać, że zmarnowałem całe lata nauki zawodu, kiedy wystarczyłby tydzień kursu… Zaraz, wróć; wtedy nie było jeszcze internetu. I dlatego wszyscy tak frajersko spędzaliśmy czas… Żyć się odechciewa, panie!
Julo Rafeld. Inżynier, kurczę blade…