JAK WYGRAĆ KONKURS.
Otóż jest kilka zasad. Zależą one oczywiście od rodzaju konkursu. Inne obowiązywać będą w konkursie na intratne stanowisko, inne w przypadku konkursu poetyckiego, jeszcze inne gdy w grę wchodzi przykładowo wygranie konkursu felietonistycznego.
Ten pierwszy wymaga w zasadzie sporo szczęścia. Nic to, że fajnie napiszesz CV, i tak rekruter nie będzie go uważnie czytać. Na nic się zda twój odpicowany garniturek, bo i tak każdy wie, że nie szata zdobi człowieka; już dawno przestało obowiązywać sprzeczne powiedzenie, że jak cię widzą tak cię piszą. Ważna jest rozmowa. Należy mówić dokładnie to, co chcą usłyszeć i nic więcej. Nie ma nic lepszego niż młody rekruter przekonany, że właśnie trafił mu się idealny kandydat i będzie mógł zapunktować u przełożonych.
Ciekawie ma się sprawa z konkursami poetyckimi. Tam nie ma rekruterów, bo są jurorzy. Kłopotliwe jest głównie to, że w zasadzie nie ma żadnych jasnych zasad. No bo co to znaczy, że wiersz jest dobry albo zły. To głównie rzecz gustu, właśnie jurorów. I tu właśnie należy upatrywać szansy. Jurorami w takich konkursach są zazwyczaj inni literaci, głównie sami będący poetami. Znani, więc łatwo ich namierzyć w internecie i sprawdzić o czym i jak piszą. To cenna wskazówka. Nie znaczy, żeby ich powielać, ale w przypadku utworów sprzed lat nie zaszkodziłoby sparafrazować kilku zgrabnych metafor czy innych ciekawych fraz. Pomyślmy; dziś większość pieje z zachwytu nad utworami, które każdy czytelnik może zinterpretować inaczej, po swojemu, więc czemu na tym nie skorzystać? Co z tego, jeśli akurat to jedno właściwe i prawdziwe przesłanie autora pozostaje niezauważone, skoro utwór okrzyknięty zostanie uniwersalnym? Nie żebym pochwalał albo zachęcał, ale okazuje się, że najbliżej do sukcesu prowadzi zasada: „pisz byle co, a najlepiej samymi ogólnikami”, to każdy znajdzie coś dla siebie.
Konkurs felietonistyczny. Zasada numer jeden… Nie, tę zostawiam na później.
Zatem zasada numer dwa. Zapoznaj się z tematem, a w razie jego braku wymyśl go sam. Im bardziej oryginalny, tym lepiej; od razu masz przewagę, bo jury nie będzie miało porównania. Co prawda można się nieco pokierować wiadomością o składzie jury. Odnalazłszy te osoby w internecie całkiem możliwe, że da się odkryć ich preferencje w tym zakresie. Natomiast jeśli temat jest zadany, nie przejmuj się tym zbytnio. Wystarczy w tekście ze dwa lub trzy razy do niego nawiązać, reszta po swojemu. Całkiem możliwe, że potraktowane to zostanie jako zaleta – wyraz twojej szerokiej wyobraźni, brak schematyzmu, coś jak licentia poetica.
Zasada numer trzy. Właśnie… Postaraj się wykazać erudycją i w tekście kilka razy użyj obcobrzmiących wyrażeń. Przykładowo, zamiast naszej zwykłej „obojętności” pochwal się indyferentnością, zamiast braku „spójności” określ coś brakiem koherentności, albo daj znać, że kojarzysz destynację przesyłki jako jej miejsce przeznaczenia. Teoretycznie każdy czytelnik, jak się uprze, odnajdzie w słownikach te znaczenia. Szczytem elokwencji byłoby używanie takich wyrażeń, których w słownikach (jeszcze) nie ma. Przykładowo: wtręt o gościu domenikalnym, czyli „niedzielnym”, zwłaszcza enlistowanym.
Zasada numer cztery. Pokaż, że nie jesteś obojętny i dowal komuś. Obojętnie, rządowi albo opozycji, emerytom albo ZUS-owi, uczniom albo nauczycielom; tak, żeby choć połowę mieć zawsze za sobą. Odradzałbym jedynie krytykę Lewandowskiego albo Świątek, bo można się narazić wszystkim.
Zasada numer pięć. Jednostronność zabija. Pisząc o jakiejś prawdzie miej zawsze na uwadze drugą stronę medalu. Więc albo jej unikaj, albo od razu daj wyraz inteligencji i dezawuuj (zanim zrobi to ktoś inny). I tak np. określając psa najlepszym przyjacielem człowieka, pokaż, że czasem paradoksalnie trzeba będzie komuś zarzucić, że łże jak pies. Skoro jak cię widzą tak cię piszą, to nie czepiaj się łachmytowatego celebryty, bo jeszcze ktoś wyciągnie, że nie szata zdobi człowieka, prawda?
I zasada numer jeden. Olej inne zasady i zawsze bądź sobą. Nawet jeśli czasem przyjdzie ci zmienić przekonania. Tak jak bliski mi John Lennon, po swoim trafiającym do całego świata „Imagine”, jakiś czas później wyznał w końcu równie melodyjnie i przekonująco, że nie wierzy w muzykę, magię, Kennedy’ego, niewinność, Dylana, kościół, nawet Beatlesów. – I believe in me… – zakończył. I też mu wtedy uwierzyłem, bo właśnie odkrył tę najważniejszą zasadę.
JULO RAFELD