„Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam/Na pierwszej stacji, teraz, tu!/Już nie chcę z nikim ścigać się, z sił opadam/Przez życie nie chcę gnać bez tchu” śpiewałam wraz z Anną Marią Jopek w 1999 roku. Bo tak wtedy czułam! Wydawało mi się, że dni uciekają z prędkością światła, a ja – zafiksowana na trajektorii między redakcyjnym biurkiem i domową kuchnią – nie mam czasu, żeby … żyć. Ech, młodość!
Minęły dwie dekady. Ruchliwa ongiś trajektoria mchem porasta na bocznicy, gdzie spokój z rzadka zakłóca ciężko sapiąca kolejka wąskotorowa. Nie obowiązuje jej żaden rozkład jazdy, więc toczy się leniwie, przystając gdzie chce i kiedy chce. Bo ja już nic nie muszę, ja mogę. A jednak znowu śpiewam „Ja wysiadam!” I to wcale nie cichutko, pod nosem, tylko głośno. Bardzo głośno, pragnę bowiem wykrzyczeć światu w twarz, że coraz mniej z niego rozumiem!
Mam papiery na to, żem jeszcze nieskażona starczą demencją, tymczasem dopadają mnie problemy z adaptacją w nowym świecie. A ten zdaje się zaciskać wokół mnie ciasną pętlę i, jak przyparta do muru, tracę oddech. Co tam oddech! Słabnie we mnie żyłka poznawcza, maleją pokłady tolerancji, tracę cierpliwość i dopada mnie zniechęcenie. Skąd już tylko krok do wykluczenia. Wykluczenia cyfrowego, dopowiem. Z drugiej strony, nie jestem pewna czy w ogóle mam ochotę wejść w tę bańkę IT?
Ziarno niepewności zasiał we mnie artykuł „Małpi biznes” z ostatniej „Polityki”. To uznany tygodnik opinii – nasz polski magazyn, w Polsce wydawany i drukowany w języku polskim. Czytam go od wielu lat, tymczasem z przytoczonego artykułu Adama Grzeszaka nie zrozumiałam prawie nic! A że było po północy, to rozgrzeszyłam się łatwo, odkładając ponowną lekturę na świeży umysł o poranku. Niestety, i wówczas jakoś nie przemówił do mnie fakt, że „przybywa chętnych do mintowania nowych tokenów NFT (…) które wykorzystują technologie blockhain”, chociaż „jej duża energochłonność sprawia, że twórca NFT musi zapłacić gas fees szczególnie wysoki w przypadku Ethereum”. Uff…
Pospiesznie zaczęłam szukać w artykule czegoś fizykalnego, dotykalnego, czegoś ze świata, który znam. Natrafiwszy na słynną firmę Dolce&Gabbana, pomyślałam że już to mam, gdy przeczytałam o sprzedaży za 300 tysięcy dolarów NFT z tiarą, którą dumny właściciel „będzie mógł założyć na głowę swojego awatara i popisywać się zakupem w metaverse.” Szczęśliwie dalej była informacja, że firma D&G, jako bonus, dodaje do tokena zaproszenie na pokaz mody, już w realu!
Byłam usatysfakcjonowana, że – z trudem, bo z trudem – mogłam zadość uczynić Słowackiemu, który napominał „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”, gdy zdałam sobie sprawę, że rozszyfrowanie językowe, to pikuś wobec kompletnego niezrozumienia idei kupczenia tokenami NFT. Bo niby za co facet płaci 70 milionów dolarów (!!!) autorowi kolażu, który hula w sieci, gdzie każdy może go mieć i podziwiać za darmo? Okazuje się, że tak cenny jest cyfrowy certyfikat własności…
Wydawało się, że obcy zdroworozsądkowemu myśleniu przykład przybliżył moją ewakuację z takiego świata. Jednak doczytałam się, że autor kolażu, sam zdumiony ceną, jaką osiągnął, nie chciał zapłaty w kryptowalucie, tylko w gotówce. Zatem – dzieło cyfrowe, a waluta analogowa. I to rozumiem! Chwilowo więc nie wysiadam.
KATARZYNA KABACIŃSKA