W ostatnim felietonie zbyt pochopnie zdecydowałam, że jednak „nie wysiadam”, że pójdę na kompromis z cyfrowym światem, że jeszcze damy sobie szansę. Ale tę szansę mieliśmy sobie dać nawzajem, przynajmniej ja tak rozumiem polubowne załatwienie sprawy. Okazało się jednak, zresztą nie pierwszy raz, że lata lecą, a ja, jak byłam naiwna, tak jestem! Na swoje usprawiedliwienie mam przekonanie, że zdroworozsądkowe myślenie jest w cenie. Primo – nie kłóci się z logiką, secundo – porządkuje życiowy chaos.
Że pogląd to niekoniecznie powszechny dotarło do mnie przy wypłacie gotówki z bankomatu. A w zasadzie przy próbie wypłaty, bo nim zdążyłam zapodać brzuchatej maszynie ile chcę pieniędzy, ona – mlasnąwszy głośno – wessała moją kartę płatniczą! I dopiero potem, niczym półprzytomna jejmość wyrwana z popołudniowej drzemki, ocknęła się i łaskawie wyświetliła komunikat, że obecnie obsługuje tylko transakcje wykonywane zbliżeniowo, albo blikiem. Musztarda po obiedzie! Wprawdzie mogło się jeszcze maszynisko zrehabilitować i wypluć moją kartę, tymczasem to ja czułam się jak wypluta. Szczególnie po połączeniu się z infolinią właściciela bankomatu, a to była tylko lekka przebieżka przed zderzeniem się z zawodnikiem wagi ciężkiej, czytaj – z bankiem.
Zakładam, że każdy miał już do czynienia z misternie i z rozmachem utkaną pajęczyną infolinii. Pomijam więc peregrynacje od Annasza do Kajfasza w akompaniamencie moich mało parlamentarnych pomruków i wspomnę jedynie miły głos niewieści komunikujący, że bankomat, który pożarł mi kartę nie istnieje! Że maszyny, przed którą sterczałam wściekła po prostu nie ma! Dopiero, gdy zagroziłam głosowi, że roześlę swoje zdjęcie na tle bankomatu, pańcia się spięła i po numerze jakoś doszłyśmy do sedna i maszyna została namierzona.
Odnaleziony bankomat nie oznacza jednak odzyskania karty, tej bowiem zachłanne urządzenie nie odda i już! Podobno procedury nie pozwalają… Zostaje więc galop do banku, by utraconą kartę zastrzec, no i w końcu wypłacić potrzebną gotówkę. – Ale nasz bank nie ma kasy – usłyszałam od pani w okienku i niemal przysiadłam z wrażenia. – Jak to bank nie ma kasy? Więc nie mogę wypłacić swoich pieniędzy ze swojego konta w banku, który zarabia na mnie od przeszło 20 lat? – język mi się plątał, bo nie nadążał za tym, co pomyśli głowa. A ta myślała jak najgorzej, bo nie pomagały żadne tłumaczenia i zdroworozsądkowe argumenty odbijały się od całkowicie impregnowanej na nie panienki z równie zabetonowanego okienka. Pomijając złowrogość sformułowania „nasz bank nie ma kasy”, uważam, że to prawdziwy hit reklamowy. Choć przyjrzawszy się bliżej, dowiadujesz się człowieku, że – szczęśliwie! – skasowano tu nie tyle kasę, co kasowe okienko. W czasach słusznie minionych takie ruchy trafnie oddawał slogan „frontem do klienta”, a dziś? Dziś szkoda, że podobne praktyki nie minęły wraz z tamtą epoką. Ale za to w nowym świecie, gdy nie da się wydobyć własnej forsy ze swojego banku, można to zrobić w którejś z licznych galerii handlowych!
Czaicie? Nie w banku, tylko w sklepie! Ale, gdy furia jęła odpuszczać, dotarło do mnie, że to ma sens. Tam, gdzie pod jednym dachem kuszą tysiące towarów, kesz musi być na wyciągnięcie ręki. I jest. A że to dobry interes, złoty cielec jest do podziału i patronują mu zgodnie bogowie handlu i bogactwa. Jak widać, geszefty też można zmitologizować. Ba, nawet poczuć powiew skrzydeł Pegaza, który z boskiego Olimpu spadł wprost w ręce bożków marketingu. „O tempora, o mores!” – chrypi głos wołającego na puszczy. Ze zdartym gardłem z kart mitologii trafiamy do gabinetu laryngologii. Ale czy znajdzie się ktoś, kto z anielską cierpliwością będzie szukał miejsca pobytu angelologii? I uskrzydlony odkryciem strof mistrza Ildefonsa sprawi, że za każdym stanie jego anioł stróż…