Ja wiem, że z nowościami się nie walczy, bo to i postęp, i czasem konieczność, ale czy nie da się uniknąć przesady? Pewnie są takie obce słowa, których dobrych odpowiedników w języku polskim brak, ludziska już się do nich przyzwyczaili i je rozumieją. Ale pojawia się w publikacjach coraz więcej pojęć, których zwykli ludzie nie pojmują. I już nie chodzi tylko o to, że my nie gęsi i własny język mamy, ale że istnieją dla nich dobre polskie odpowiedniki. No bo po kiego wysilać się na „indyferentność”, skoro jest nasza „obojętność”? Komu potrzebna „destynacja” zamiast „{miejsca} przeznaczenia”? Po co dziwaczny „resorsfulny”, skoro jest „zaradny”? I kto to jest „domenikalny” gość, zwłaszcza „enlistowany”? Dopiero po dłuższych poszukiwaniach można się domyśleć, że chodzi o „niedzielnego” i „zapisanego”. Tych trzech ostatnich pojęć w polskim słowniku w ogóle nie ma. Chętnie bym się dowiedział o czym ma świadczyć używanie takowych? Jakaś „elyta” się kroi?