GRAŻYNA NOWICKA
Urok i smak antykwariatu
Zawalone książkami półki, kartony wypełnione po brzegi, bywa że stojące jeden na drugim a nawet na trzecim i jeszcze wyżej. Nierzadko trzeba się dobrze nagimnastykować, wciągać brzuch albo przeciskać bokiem między regałami. Ni to antykwariat, ni to magazyn. Podział na działy raczej umowny, bywalcy wiedzą gdzie czego szukać, nowicjusze mają problem ale przy dużym napływie książek nie sposób ulokować ich jak należy na swoim miejscu. Po prostu jest za ciasno.
I na tym – paradoksalnie – polega między innymi urok i smak antykwariatu Violetty Lizak o nazwie Szperalnia. Mieści się on przy ul. Gdańskiej w Bydgoszczy. W podwórzu, do którego wchodzi się z ulicy przez bramę wjazdową.
Tu można grzebać w książkowych stosach do woli. Raz wyjdzie się po godzinie z niczym, ale przy kolejnej wizycie trafi na prawdziwe skarby. Pod koniec ubiegłego roku, opuszczając już Szperalnię spojrzałam na świeżą dostawę i wyciągnęłam „Po Galicji” Martina Pollacka z 2007 roku, na której bardzo mi zależało po przeczytaniu recenzji Tadeusza Olszańskiego w Polityce. Wcześniej znalazłam w pudle „Drewniany różaniec” Natalii Rolleczek, książkę prawie nie do zdobycia. A innym razem z paki z kryminałami wyłowiłam mój ukochany – „Lekką żałobę’’ Catherine Aird z serii z jamnikiem, który ktoś, nie pamiętam kto, pożyczył i mi nie oddał.
Nie wszystkim taki rozgardiasz się podoba. Nie interesuje ich grzebanie w książkach, pytają o konkretny tytuł. Spojrzą, jękną – mój Boże! – i długo w Szperalni nie zabawią. Co niektórzy biorą się za pouczanie. Jedna z zaprzyjaźnionych klientek nie wytrzymała i zaczęła układać książki po swojemu, tematycznie. Gdzie indziej byłoby to nie do pomyślenia. Jak nie dało się uporządkować, to chociaż upiększyć. Nad biurkiem właścicielki wisi karton obramowany sreberkiem z napisem: Książki są nauczycielami, którzy kształtują nas bez rózgi, bez ostrych słów i żadnej opłaty…Wykonała go dużym nakładem pracy starsza pani, sądziłam, że mogła to być emerytowana nauczycielka, okazało się jednak, że… ekonomistka. Nie dość na tym: zadbała też o świąteczny wystrój lokalu. Bezinteresownie.
Kim są klienci i czego szukają ? – pytam panią Violettę. – Są bardzo różni. Przychodzi na przykład ojciec z synem. Rozdzielają się, jeden idzie do swoich książek, drugi w inny kąt, gdzie spodziewa się znaleźć coś dla siebie. Zagląda mama z córką; też mają odrębne gusty. Dziewczynka lubi horrory, mama nie widzi w tym nic złego. Młodzi pytają o fantasy, i to raczej o rzeczy najnowsze z tej dziedziny, a z tym u mnie krucho. Co nie znaczy, że omijają klasykę. Starszych interesują kryminały, sensacja ale nie tylko. Wielu pyta o coś miłego do poczytania; o powieści obyczajowe, czasem o poezje. Jeden stały klient poluje na Kraszewskiego, a inna pani zainteresowana jest literaturą religijną. Kupuje biblie i rozdaje je wśród znajomych. Inna pani, po siedemdziesiątce, szuka wytrwale, choć bezskutecznie, książek swojego dzieciństwa, ale muszą to być wydania z tamtych lat. Zawsze każdy wydłubie coś dla siebie. Młodzi kupują a potem sprzedają przeczytane książki bez żalu – robią miejsce na nowe. Starsi się raczej do nich przywiązują. Są książki, za którymi ludzie się kiedyś zabijali, a teraz nikt na nie nie spojrzy. Przykład: Leonard, encyklopedie. Książki kucharskie też się w dużej mierze przejadły.
Właścicielce Szperalni, która to nazwa jest, jak żadna inna, adekwatna do charakteru tego miejsca, książka towarzyszyła od dzieciństwa, to ona pozwoliła jej przetrwać ciężkie chwile. Wybrała (a właściwie nie ona, tylko jej ciocia) zawód zecera. Pechowo, bo kiedy już odbyła praktykę w drukarni przy Gdańskiej 1 (dawniej PZWS, potem Zakłady Graficzne) i skończyła szkołę, zecernię zlikwidowano. Po powrocie z wakacji załapała się na chwilę do fotoskładu a potem musiała wybierać: albo trafi do introligatorni albo zostanie operatorem dźwigu towarowo – osobowego. Wybrała to drugie. Przekładała wajchę, woziła ludzi i książki. I miała czas na czytanie. Dziś mówi, że był to najwspanialszy okres w jej życiu.
Książek w jej domu przybywało, bo studiujący polonistykę mąż też miał swoje zasoby. Kiedy na świat przyszła córka, książki poszły do piwnicy. Potrzebny był pokój dla dziecka, a nie biblioteka. Nie na długo. Uznała, że piwnica to nie miejsce dla nich. Można je sprzedać na allegro: dla niej zarobek a dla książek nowe życie. Z czasem się okazało, że korzystniej otworzyć antykwariat stacjonarny, bo łatwiej pozyskać i książki i klientów. Znalazła mały lokal przy Chodkiewicza, ale nie była to dobra lokalizacja, choć uczelnia blisko. Próbowała ożenić swój antykwariat z sąsiadującym lumpeksem: co piątek, gdy tam była dostawa i tłumy klientek, prezentowała swój książkowy towar. Generalnie słabo szło, bo daleko od przystanku, ulica duża ale nie główna, lokal nie od frontu. W końcu trafiła na ulicę najgłówniejszą, czyli Gdańską.
Żeby przetrwać, utrzymać się na rynku trzeba się nieźle napracować. Sprzedaje przez internet, wyjeżdża z pakami swych książek na jarmarki: świętojański, Babie lato, na barkę Lemara, ale też na giełdę na Chemiku. Na jarmarkach liczy się tytuł, na giełdzie niska cena. Kupuje wszystko jak leci, sprzedaje tanio.
Trafiają do niej księgozbiory po zmarłych. Niekiedy gromadzili po trzy egzemplarze jednego tytułu: dla siebie , dzieci i wnuków. Dziś to ląduje u niej albo na śmietniku. Firmy opróżniające mieszkania, z którymi współpracuje, nie bawią się w sentymenty. Często z tego, co po sobie zostawiły wyciąga stare zdjęcia, papiery, dokumenty. To gorzkie doświadczenia.
X X X
Lubiłam i lubię chodzić po antykwariatach. Wiele z nich szybko znika z mapy miasta. Naukowy ze Starego Rynku oby trwał wiecznie. Żywot niektórych był krótki. Nie ma tego na Warszawskiej i tego na wylocie Dworcowej, po Złotej Sowie na Świętojańskiej chyba tylko szyld został. Na szczęście Szperalnia się trzyma.