Wojna na Ukrainie obnażyła wszystkie nasze wady, ale też uwypukliła narodowe zalety. Wciąż, co prawda nie potrafimy niczego zaplanować, nie umiemy sobie wyobrazić wręcz oczywistych konsekwencji, zależności między dwoma wydarzeniami, ale za to kiedy bliźniemu dzieje się krzywda, staniemy na głowie, żeby mu pomóc.
Sytuacja na Ukrainie była napięta od co najmniej 2014 roku. Pełzająca wojna wybuchła ostatecznie teraz – dopiero teraz, jak mówi wielu komentatorów. Mieliśmy jednak mnóstwo czasu, żeby przygotować się na taki scenariusz. O ile można zrozumieć, że z różnych powodów – braku wyobraźni, lenistwa, skąpstwa – rząd nie przygotował się na napływ uchodźców z Niemiec, konflikt czesko-słowacki czy kolejny szwedzki potop, to konflikt na Ukrainie był bardzo prawdopodobny. A konflikty zbrojne zawsze, absolutnie zawsze wywołują ogromne ruchy ludności, która uciekając przed przemocą szuka schronienia w państwach sąsiednich. Tymczasem można odnieść wrażenie, że polski rząd widząc „dwa plus dwa” nie zadał sobie trudu, żeby choć szeptem powiedzieć „cztery”. Mało tego, w 2019 roku zlikwidowano stanowisko ministra do spraw pomocy humanitarnej.
No i teraz mamy przedsmak dramatu, który nas czeka już za kilka tygodni. Jedni „eksperci” mówią, że granicę przekroczy milion ukraińskich uchodźców, inni „eksperci” mówią, że będzie to pięć milionów. I teraz zaczyna się festiwal: samorządy zbierają „dary”, ludzie otwierają szeroko swoje serca i domostwa, organizacje pozarządowe przygotowują się do zaopiekowania uchodźcami. Eksplozja dobrych chęci, którymi – niestety – wiadomo co jest wybrukowane.
Patrząc na nasze, lokalne, bydgoskie podwórko: ludzie jak zwykle w takich okazjach stali się po prostu lepsi. Pokazali i pokazują serce i charakter, który Jandzie i Stuhrowi przewraca świat na drugą stronę. A ja mam ogromne obawy, czy ten piękny gest głębokiej, konkretnej solidarności ze wschodnimi sąsiadami nie pójdzie w piach. Bo znów szwankuje wyobraźnia i dedukcja. Jeśli będziemy mieli w mieście setki uchodźców, to nic się nie stanie. Wtopią się w miasto, pewnie jakaś część od razu pójdzie do pracy. Może kiedyś wrócą, a może zostaną na dłużej. A jeśli będzie ich kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy? Gdzie będą mieszkali, co będą robili, do jakich szkół pójdą ich dzieci? Tego typu dylematów nie rozwiązuje się zbiórkami darów, do tego potrzebne są rozwiązania systemowe, które powinniśmy już dawno mieć opracowane. Tymczasem jesteśmy w czarnej d…
Jeśli doprowadzimy jako państwo do tego, żeby się ludzie na tej pomocy sparzyli, to nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek damy radę z siebie wykrzesać jakieś dobro.