Miłościwie administrująca Bydgoszczą Platforma Obywatelska od zawsze trzyma wysoko na sztandarach hasła demokracji i obywatelskości, ale jeśli przyjrzeć się uważniej to okaże się, że jej rozumienie tych pojęć dalece odbiega od słownikowego.
Platforma Obywatelska w ogólnopolskiej skali pokazała wielokrotnie, że potrzebuje obywateli tylko przy urnach wyborczych, a potem ich zdanie jest kompletnie nieważne. Potem można zmielić setki tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, bo niby kto zabroni? Lokalna Platforma, która sprawuje niepodzielnie władzę w Bydgoszczy, robi identycznie. Powiela dokładnie ten sam schemat, który partia-matka wypracowała podczas ośmiu lat rządów. Ogłasza konsultacje społeczne, z których nic nie wynika. Tworzy ciała doradcze mające zapobiegać wykluczeniu, do których nie dopuszcza politycznych rywali. Za tą fasadą demokracji istnieje jakiś ośrodek decyzyjny, z którego dobiega co i rusz donośny chichot. Efektem niesłuchania społeczników i zwykłych obywateli są potem mosty bez chodników, betonoza na Starym Rynku i wiele innych pokracznych wtop, których w prosty i najczęściej bezkosztowy sposób można było uniknąć. Taka działa demokracja bezobjawowa w wydaniu bydgoskiej Platformy – za przeproszeniem – Obywatelskiej.
Demokracja po bydgosku oznacza wszystko, tylko nie to, że obywatele mają realny wpływ na sprawowanie władzy. Oczywiście nie twierdzę, że przeistoczyłem się w rasowego demokratę, wciąż uważam, że jest to system, który błyskawicznie zamienia się we własną parodię. O ile bowiem w teorii jest tak, że większość podejmuje decyzje przy poszanowaniu praw każdej jednostki, to w praktyce zawsze wychodzi odwrotnie: wybrana przez większość elita odrywa się od mas i mając „w poważaniu” ich zdanie robi sobie dobrze. Ten proces jest tym pewniejszy i szybszy, im głupszą ordynację wyborczą zastosujemy. W systemach opartych na jednomandatowych okręgach wyborczych korozja następuje rzadziej i wolniej, tam gdzie niepodzielną władzę ma partyjny kacyk układający listy, proces gnilny zaczyna się kwadrans po ogłoszeniu wyników wyborów.
O ile demokracja tam, gdzie są duże pieniądze prowadzi niechybnie do wynaturzeń i alienacji, to bez pieniędzy w tle stanowi naprawdę solidny fundament życia społecznego. Proszę zauważyć, że nie słychać o żadnych nadużyciach i skandalach dotyczących choćby sołtysów, którzy pracują praktycznie bez wynagrodzenia (za dietę i jakąś skromną prowizję od pobranych podatków). Sołtysami są często ludzie po kilkadziesiąt lat, bo tworzą faktyczny pomost między obywatelem a prawdziwą władzą. Sołtysi są prawdziwymi liderami swoich społeczności, być może właśnie dlatego, że nie jest to dla nich „zawód”.
W miastach takim sercem demokracji, krwioobiegiem obywatelskości, prawdziwym jądrem społeczności lokalnej wcale nie jest upolityczniona, upartyjniona i skażona pieniędzmi rada miasta, tylko pracujące społecznie rady osiedli. Radni osiedlowi pracują bez wynagrodzenia i robią to z imponującym, niespotykanym wyżej zaangażowaniem. Tacy radni i szefowie rad jak Radosław Ginther na Osowej Górze czy Robert Lubrant na Bartodziejach robią dla lokalnej społeczności tyle, że są prawdziwymi lokalnymi liderami. Osiedlowa demokracja sprawdza się doskonale, choć przecież zdarzało się, że wybory musiały być przekładane z powodu braku chętnych. Działo się tak z jednego powodu: wybory do rad osiedli nie są organizowane w jednym terminie. Ma to minus taki, że zainteresowanie i potencjalnych kandydatów, i wyborców bywa różne, czasem – zwłaszcza jeśli dotychczasowa rada guzik robiła – jest znikome. Ale ma też ogromny plus: są to wybory absolutnie pozbawione polityki rozumianej partyjniacko. W efekcie zarówno radni, jak i przewodniczący rad osiedli są niekojarzeni partyjnie. To prostu działacze społeczni, którzy do niczego nie potrzebują polityki, a już na pewno nie potrzebują partyjnych łatek. Bo i osiedlowe problemy nie są „partyjne”.
I wracamy znów do bydgoskiej Platformy Obywatelskiej, która jak ognia boi się prawdziwej, niepartyjnej demokracji lokalnej. W odróżnieniu choćby od Poznania, gdzie rady osiedli mają realny wpływ na decyzje miasta dotyczące ich małej ojczyzny, w Bydgoszczy rady osiedla nie mają w praktyce do powiedzenia nic. Ich zdanie nie jest brane pod uwagę przy działaniach ratusza. Wiele rad jest wyłącznie na papierze, bo ich kadencja upłynęła dawno temu, a ratusz… po prostu nie przeprowadza wyborów. Bo nie musi. Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? – pyta szatniarz z ulicy Jezuickiej. Sprawa jest bardzo poważna, bo na przykład na Glinkach kadencja skończyła się w roku 2017, na Miedzyniu i Kapuściskach w 2020, a na Wyżynach w 2019 roku.
Można oczywiście chować się za pandemią, za obostrzeniami, ale skoro w tym czasie dało się wybrać prezydenta kraju, to chyba jednak dałoby się umożliwić wybory do rad osiedli. Tylko trzeba się przestać bać prawdziwej oddolności, albo przynajmniej skończyć z pustą propagandą opartą na rzekomej obywatelskości partii, która demokrację bezobjawową wprowadziła na salony już kilkanaście lat temu.